Nadciągał
świt. Noc, która otulała jeszcze jakiś czas temu swym płaszczem cały las
odchodziła w niepamięć. Księżyc z podkulonym ogonem chował się za horyzontem
ustępując tronu słońcu. Las szumiał radośnie smagany delikatnie przez lekki
wiatr śmiejąc się jak dziecko łaskotane pieszczotliwie przez rodzica. Ptaki
ponownie wznosiły swoje poranne treny budząc do życia resztę leśnych istnień.
Moje plecy dość mocno cierpiały po nocy spędzonej na grubym konarze jednego z
większych drzew przy leśnej drodze. Już niedługo będzie tędy przejeżdżać
karawana. Powóz z niewielką obstawą transportujący do pobliskiego miasta
jakiegoś nadętego hrabiego. Oparłem się o gruby pień drzewa zwieszając na dół
jedną nogę. Wyciągnąłem zza pasa krótki nóż i z nudów począłem czyścić nerwowo
paznokcie.
[…]Po około godzinie wreszcie usłyszałem cichy tętent kopyt. Przykucnąłem na
gałęzi i ująłem w dłoń ciemny, długi łuk. Nałożyłem strzałę na cięciwę. Cienie
rzucane przez drzewa powędrowały w moim kierunku kryjąc mnie całkowicie przed
oczyma nadjeżdżających. Gdy wreszcie dostrzegłem ich na drodze policzyłem
szybko obstawę. Dwóch facetów na koniach, woźnica, czterech pieszych i powóz w
środku którego pewnie będzie nasz panicz. Napiąłem cięciwę, wypuściłem z płuc
powietrze i zmrużyłem oko. W ułamku sekundy przed oczyma mignęły mi wszystkie
podobne sceny z całego życia. Tyle razy musiałem w taki sposób walczyć o życie,
bo dziecko zasyfionej kurwy nie może liczyć na nic lepszego. Przed totalnym
dnem ratował mnie jedynie fakt, że jakiemuś napalonemu fiutowi o Czarnej Krwi
zachciało się chędożyć i trafiło na moją dziwkowatą matkę, która dziewięć
miesięcy później wycisnęła mnie na świat razem z odziedziczonymi po nieznanym
mi ojcu umiejętnościami i cienistą Formą. Otrząsnąłem się i ponownie skupiłem na
strzale. Grot przeciął powietrze przebijając na wylot czaszkę jednego z
jeźdźców. Nim zorientowali się co się dzieje kolejna strzała powaliła na ziemię
drugiego szmaciarza płosząc konie. Czwórka pieszych ochroniarzy spojrzała w
moim kierunku. I tak gówno zobaczą. Dla bezpieczeństwa zwinnie przeskoczyłem na
inne drzewo i wypuściłem kolejną strzałę.
-Jedź! Jedź!-wrzasnął jeden z ochroniarzy do woźnicy.
Facet trzasnął lejcami, ale nim konie ruszyły i jego jak grom z jasnego nieba
trafiła strzała.
Konie mimo to zaczęły biec. Skrzywiłem się lekko. Trudno. Zwaliły się z hukiem
na ziemię martwe.
Zeskoczyłem na ziemię ukazując się w całej okazałości trójce pozostałych
strażników. Rzucili się na mnie z mściwymi wyrazami twarzy. Zrobiłem szybki
unik przed jednym z mieczy, zwinnie odskoczyłem na bok i wpakowałem puginał w
trzewia śmierdzącego sukinsyna. Wyrwałem go i rzuciłem nim w kolejnego. O mały
włos nie pozbyłbym się głowy, bo ostatni ze strażników szybko zamachnął się
swoim ostrzem. Odchyliłem się tracąc na chwile równowagę. Odskoczyłem do tyłu i
cisnąłem w niego dwa krótkie sztylety, które wbiły się jeden w pierś, a drugi w
gardło. Pięknie. Leżeli martwi. Podszedłem do powozu i uchyliłem drzwi
ostrożnie. W moim kierunku poleciał czubek jakiegoś ostrza. Spodziewałem się ataku,
dzięki czemu przezornie uchyliłem się. W środku siedział nadęty, spasiony
hrabia w czerwonym, poplamionym winem kaftanie i przyciętej równo bródce.
-W imieniu Rady Najwyższej powołuję się na…-Urwał, gdy między oczy wbił mu się
jeden z moich puginałów. Poniósł się wrzask kobiety. Spojrzałem na nią z lekkim
uśmiechem. Długie, brązowe włosy spięte miała w wysoki kok na głowie, a mocny
makijaż i piękna kreacja znaczyły o jej wysokim urodzeniu.
Zagwizdałem rytmicznie pod nosem.
-Kundel bury, kundel bury… Penetruje wszystkie dziury.-Zaśmiałem się widząc, że
znowu zanosi się krzykiem i płaczem.
-Zamknij się!-syknąłem i na siłę wytargałem ją na zewnątrz. Zdarłem z niej
kieckę odsłaniając białą bieliznę. Rozciąłem giezło i pantalety odsłaniając śliczną,
różową muszelkę okalaną kępką ciemnych włosów. Kopała i wrzeszczała, ale nic
jej to nie dało. Wyjąłem z gaci swój arsenał i zacząłem zabawę.
[…] –Miło było, skarbie-rzuciłem podnosząc się.
Szlachcianka leżała zupełnie naga, czerwona i zapłakana na ziemi ciągle płacząc
i jęcząc. Podkuliła nogi bezradnie.
-Zapłacisz…za to-wyjąkała.
-Zapłacę? A to ciekawe!-parsknąłem.
Począłem przeszukiwać martwych mężczyzn zbierając pieniądze i cenne przedmioty.
Gdy nie było już nic ciekawego podszedłem do kobiety i zerwałem z jej szyi
ładny, złoty medalion.
-Dzięki.-Uśmiechnąłem się pobłażliwie.
Podszedłem do konia jednego z jeźdźców i dosiadłem go ocierając krew z siodła.
Uniosłem do szlachcianki dłoń w szyderczym geście pożegnania i odjechałem w
kierunku miasta zostawiając ją na pastwę losu. Pewnie niedługo zajmą się nią
dzikie zwierzęta, bo do miasta kawał drogi.
[…] Po kilku godzinach drogi przez las wreszcie dotarłem do niedużego miasta o
architekturze charakterystycznej dla Tserren-Vii. Wokół niezbyt wysokich murów
rozciągała się wioska tuż przy niebezpiecznym lesie, której pilnowali uzbrojeni
w kusze ludzie. Po udeptanych uliczkach biegały bawiące się dzieci. Na
platformie wokół wielkiego drzewa stali zwiadowcy w zielono-brązowych strojach
z łukami w rękach. Przy niewielkich chatkach mężczyźni rąbali drwa, a kobiety
bawiły niemowlęta, robiły pranie w rzece bądź handlowały czym popadnie.
Podszedłem do oświetlonych pochodniami murów i wszedłem przez drewniane, okute
drzwi, których pilnowali dwaj strażnicy. Nawet nie zwrócili na mnie uwagi.
Przeszedłem krótki odcinek, w którym ludzie zrobili sobie składowisko
niepotrzebnych rzeczy takich jak beczki, skrzynki i wszelkiego rodzaju złom.
Ponowne drzwi również pilnowane przez strażników. Jeden z nich właśnie
podsikiwał tutejsze mury. Wszedłem na główny rynek miasta. Z tego, co się
orientowałem było to Ver’yessio. Zabita dechami miejscowość, która słynęła ze
sporego bezprawia, a przewodził nim obleśny typ zwany Katem. Naprawdę miał na
imię Talmor, ale słynął z wieszania ludzi za byle co.
I tym razem na szubienicy stojącej po środku rynku bujały się dwa ciała. Jakaś
młoda kobieta i chudy jak patyk, łysy facet.
Zaprowadziłem konia do pobliskiej stajni płacąc parę miedziaków za
przetrzymanie go.
Skierowałem się do tutejszej karczmy już na wejściu czując odór kwaśnego piwa,
potu, wymiocin i szczyn. Nie powiem, urocza mieszanka. Gdzieś w głębi, w kącie
prali się miejscowi osiłkowie za pieniądze, przy masywnych stołach siedzieli
mężczyźni pijąc, grając w kości, gadając czy siłując się na rękę. Po kątach
stały kurwy zachęcając napalonych klientów do wspólnej zabawy. Podszedłem do
baru, za którym stał karczmarz i usiadłem przy nim kładąc na stół monetę.
-Piwo. Tylko jak je rozcieńczysz wodą, to masz w pysk. Nie płacę za byle szczyny-mruknąłem,
posyłając mu stanowcze spojrzenie.
-No co ty, panie!-Oburzył się.-Ja i rozcieńczanie piwa? Nie ma mowy! Takie
rzeczy to tylko u tego gównojada, Fauma. Nie chodź do niego, najlepsze piwo mam
ja!-Przechwalał się obgadując konkurencję.
-Jasne, jasne. Nie pierdol pan i dawaj to piwo-rzuciłem znudzony.
Zabrał monetę, wyczyścił szmatą jeden z kufli i nalał z beczki piwa. Postawił
je przede mną.
Pociągnąłem łyk. Kwaśne, ale niczego lepszego nie mogę spodziewać się w tego
typu spylunach.
-Co nowego w Ver’yessio?-zapytałem karczmarza.
-Facet zaśmiał się gardłowo.
-Kat czeka na swojego zaproszonego jakiś czas temu gościa. Hrabia de Chevallie
z Re’Vermesch Pluvii ma przybyć jeszcze dziś.
Moja twarz została nieporuszona, mimo iż chciało mi się śmiać.
-Nie znam gościa…-Wzruszyłem ramionami.
-W sumie ja też nie wiem, kto to, ale pono jakiś sławy jest. A jaki
bogaty!-Podniecał się.
-No, no, spokojnie, bo erekcji dostaniesz zaraz na myśl o jego skarbcu. To nie
dla nas, prostych ludzi.-Otarłem usta po pociągnięciu solidnego łyka.
-Pomarzyć nie wolno?-Wzruszył ramionami oburzony.
Osuszyłem kufel i ruszyłem w kierunku piorących się po pyskach facetów. Zawsze
można spróbować zarobić trochę grosza, a Ci nie wyglądali ani na zbyt bystrych,
ani szczególnie zwinnych.
Oparłem się o próg patrząc na aktualnie walczącego łysego, chudego faceta i
brzuchatego wieśniaka.
-Jakie są zasady?-zapytałem wypacykowanego kolesia, który ubił na tych walkach
pewnie niezły majątek.
-O! Nowy chętny? No stajesz do walki, ale najpierw pokazuj pieniądze. Jaką
stawkę stawiasz? Im więcej tym więcej wygrasz, jeśli rozpierdolisz przeciwnika.
-Na początek stawiam 5 sztuk srebra-rzuciłem.
-Świetnie!-Odwrócił się, gdy chudy facet został powalony przez brzuchatego
chłopa.
Gruby zgarnął pieniądze i odszedł do stołu z poobijaną, brzydką mordą.
-Na początek pójdziesz do tańca z Chłystkiem. Rób wszystko by się nie podniósł!-powiedział,
wskazując na młodego podlotka o zawziętej twarzy, na której nie widniał nawet
jeszcze konkretny zarost.
Stanąłem pośrodku zbiorowiska rozprostowując ramiona.
-Zaczynajcie!-zawołał organizator.
Chłopak był porywisty. Rzucił się szybko i skocznie jak pchła. Zrobiłem szybki
unik i zasadziłem mu z pięści w szczękę. Zrobił parę kroków do tyłu zaskoczony.
Ponownie przystąpił do ataku tym razem z mniejszą pewnością siebie. Cios z
prawej, z lewej. Nie uchwycił mnie. Moja kolej. Zamachnąłem się zdzielając go w
brzuch. Skulił się i zakręcił. Kopnąłem go w plecy powalając na ziemię.
Poturlał się, ale podniósł. Twardy. Skoczył na mnie atakując z bara. Na chwilę
zaparło mi dech w piersiach. Zdążyłem jednak chwycić go za ramiona i zdzielić
kolanem w twarz odrzucając go do tyłu z rozwalonym nosem. Podszedłem do niego.
Mocny cios stopą w brzuch załatwił sprawę. Z jękiem zwlekł się ze ,,sceny”.
-Genialna walka! Utemperowałeś go trochę! Co? Walczysz dalej?-zapytał,
wręczając mi wygraną.
-Czemu nie…-Wzruszyłem ramionami.
-Tym razem bijesz się z Niedźwiedziem z Północy.-Wskazał mi wielkiego dryblasa
z wygoloną w połowie głową i mocnym zarostem.- Mówią, że siłą dorównuje
niedźwiedziom z pobliskich puszczy, a miód żre prosto z ula!-Ekscytował się.
-Zobaczymy…-burknąłem.
Facet faktycznie wyglądał jak kolos, siłę w barach pewnie też ma, ale czy
będzie na tyle silny, by mnie dorwać? Przekonajmy się. Wyszedłem ponownie na
środek. Koleś zmierzł mnie wzrokiem i parsknął śmiechem.
-Ha! Ty masz walczyć ze mną?-Wyśmiał mnie prosto w twarz.
-Spróbuj mnie pokonać…-warknąłem.
-Młody wilczku! Warczysz na niedźwiedzia!-ryknął i zaatakował bez ostrzeżenia.
Nie zdążyłem zareagować i oberwałem po szczęce. Zęby przecięły wnętrze mojego
policzka. Splunąłem krwią na podłogę. Zaatakował ponownie. Zrobiłem szybki unik
na prawo i lewo. Pochyliłem się i zadałem kilka ciosów w brzuch. Skulił się i
zrobił dwa kroki do tyłu. Zaatakowałem go wyprostowany. Nim moje pięści dotarły
do jego osoby. Złapał mnie za ramiona. Czym szybciej zdzieliłem go czołem w
czaszkę. Gdy ten cofnął się zrobiłem krok do przodu i zaatakowałem kolanem po
żuchwie. Splunął krwią i zamachnął się wielkim łapskiem zdzielając mnie w pysk.
Nacharałem juchą prosto pod jego nogi.
-W jaja go! W jajca!-wrzasnął któryś z dopingujących do Niedźwiedzia. Nim ten
wykonał kolejnych, potężny cios pochyliłem się i zdzieliłem mu kopa prosto w
krocze.
Skulił się i upadł na ziemię. Dopadłem go i zasadziłem kopa w bok. Gdy ten
skulił się podkulając nogi machnąłem nogą uderzając go prosto w żuchwę.
Zajęczał głośno z bólu. Wyplułem nadmiar śliny i krwi z ust.
-I co, Niedźwiedziu? Wyruchał cię wilczek-rzuciłem i podszedłem do organizatora.
-O kurwa! W życiu czegoś takiego nie widziałem!-Otwarł szeroko oczy wręczając
mi wygraną kwotę.-Pokonać go był w stanie tylko Jassem Byczysko! Pije za
czterech, nie lęka się niczego, a panny mówią, że widziały jak na swoim kutasie
wiadra dźwigał.-Zarechotał.
Przewróciłem oczyma.
-Nie wiem, czy chcę się dalej bić…-rzuciłem.
-Podwajam stawkę! Jak go pokonasz dostaniesz dwa razy więcej niż zaoferujesz!
Będziesz mistrzem!-Przekonywał.
-Który to?-zapytałem, chcąc ocenić swoje szanse.
Mężczyzna wskazał mi ruchem głowy faceta, który jak dotąd stał w kącie paląc
fajkę i obserwując bijatykę. Wielkolud o ogromnych barach, mordzie z blizną i
szczecinowatych włosach.
-Dwa razy więcej, mówisz?-zapytałem, wiedząc, że porywam się na głęboką wodę.
-Tak! Masz to jak w banku. –Zapewnił.-To jak?
-Niech będzie.
-Byk! Kolega Cię wyzywa!-zawołał tamten.
Facet skończył palić, podciągnął gacie, splunął i podszedł do mnie.
-Z tą cipką? Przecież on nadaje się na dziwkę, a nie do walk…-mruknął
niezadowolony.
-Dobry jest. Pokonał Niedźwiedzia-zapewnił.
Tamten przewrócił oczyma i skinął głową wchodząc w okręg utworzony przez
dopingujących widzów.
-No to chodź!-rzucił.
-Zaczynajcie!-zawołał organizator.
Skupiłem się tylko na walce. Gdy zaatakował zrobiłem szybki unik. Wyskoczyłem
do góry zadając mu dotkliwego kopniaka w bok. Wykonałem przewrót stając za jego
plecami. Odwrócił się robiąc zamach ręką jak cepem. Dostałem boleśnie po
brzuchu.
-Po ryju go!-wrzeszczała spora publiczność.
Cofnąłem się i zaatakowałem.
-Czekaj aż się uchyli!-zawołał ktoś.
Gdy ten zrobił unik kopnąłem go z półobrotu. Potrząsnął głową. Nim doszedł do
siebie wyskoczyłem do góry i od góry uderzyłem go w czaszkę powalając na kolana
do pozycji podpartej rękoma. Kopnąłem go w brzuch. Podniósł się ciężko i zaszarżował
na mnie uderzając we mnie z bara i powalając na podłogę. Otwarłem szerzej oczy,
gdy zobaczyłem jego nogę zmierzającą w kierunku mojej klatki piersiowej.
Błyskawicznie przeturlałem się na bok i podniosłem. Ponownie z rozbiegu jak
prawdziwy byk zaatakował mnie wystawiając szerokie ramiona. W ostatniej chwili
wystawiłem rękę zdzielając w obmierzły pysk. Poleciał z nogami do przodu
wcześniej grzmotnąwszy łbem o deski podłogi. Nie podniósł się.
Ze stoickim spokojem podszedłem do organizatora, który stał oniemiały słysząc
okrzyki wiwatu zebranych.
-Moje pieniądze.-Wyciągnąłem dłoń po mieszek z pieniędzmi.
Wsadził mi w nią sakwę z dzwoniącymi o siebie monetami.
-Dziękuję…-rzuciłem i ruszyłem ku stołom.
Drogę zastąpił mi jakiś smukły, ale wyraźnie umięśniony mężczyzna w wieku około
30 lat. Blond włosy miał schludnie ułożone na głowie, a szaro-zielone oczy
przewiercały się przez moją osobę na wylot.
-Dobry jesteś. Rzucam Ci wyzwanie. Zawalcz teraz ze mną-powiedział.
Zmierzyłem go wymownie wzrokiem.
-Mam dość. Nie mam siły walczyć dalej-odparłem wymijająco.
-Owszem, masz.-Starał się mi wmówić coś, co ja sam wiem najlepiej.
Milczałem.
-No. Nie bądź tchórzem. Podejmij tę rękawicę, a zapewniam, że zyskasz więcej
niż tylko trochę złota…
-Tak? A niby co masz mi do zaoferowania?-zapytałem podejrzliwie.
-Wiem, kim jesteś, wiem kogo dziś rano zabiłeś, wiem jaka krew Tobie płynie.
Nadajesz się do nas, ale najpierw udowodnij mi osobiście, że jesteś w stanie
pokonać zwykłego członka…-Zniżył głos.-Oddziału Czarnych.-Uśmiechnął się lekko.
Oczy omal nie wyszły mi z orbit. On? Członkiem Tserren-Viijskiego Oddziału
Czarnych? I skąd wiedział co zrobiłem? Nie było świadków!
-Skąd wiesz co zrobiłem dziś rano?-zapytałem.
-Moja mała, słodka tajemnica.-Uśmiechnął się czarująco.
-Dobra. Walczę. Mam tylko nadzieję, że mnie nie zabijesz. Przepukałbym jeszcze
przed śmiercią parę panienek.
Blondyn zaśmiał się.
-Nie martw się. Ale nie tutaj… To nie będzie byle pojedynek na piąchy.
Chodź.-Ruszył w kierunku wyjścia ze spyluny.
Niepewnie ruszyłem za nim. Przygotowałem cinquedeę, by w razie ataku mieć
jakiekolwiek szanse. Chociaż… I tak z Czarnym nie mam szans. Wyszliśmy za
miasto przechodząc przez wioskę.
-Gdzie idziesz?-zapytałem zdezorientowany.
-Zobaczysz…-Uśmiechnął się tajemniczo.
Lęk i niepokój ogarnął mój umysł, mimo to wizja zarobku i wstąpienia w szeregi
najbardziej wpływowej organizacji Krajów Zjednoczonych była zbyt kusząca…
<cdn.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz