wtorek, 6 maja 2014

Od Erthorana - Misja ,,Król szmaciarzy" cz.2

Nazajutrz rano, kiedy słońce spowodowało, że śnieg zaczął razić po oczach. Byłem zmęczony, ale przynajmniej w jednym kawałku. Po całym ostatnim dniu spędzonym w ciele morloka pierś bolała mnie potwornie, ale po latach zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Z bólem znów zmieniłem się wilkopodobne stworzenie i pobiegłem na południe, kierunek określając na podstawie położenia słońca. Śnieg był sypki jak zawsze na północy. Na futrze morloka podobnie jak na wilczym nie topniał. Przez kilka mil nie dostrzegałem żadnego śladu życia. Widocznie zboczyłem z drogi na północ. W powietrzu niewiele dało się wyczuć, dopiero kiedy wiatr obrócił się i zaczął wiać z południowego-wschodu wyczułem dym. Nie zwlekając rzuciłem się w tamtą stronę i po pewnym czasie zobaczyłem ubogą chłopską osadę, zamieszkiwaną najpewniej przez rybaków.
Nieopodal znajdowało się jezioro, całe skute grubą warstwą lodu. Dojrzałem kilka przerębli, wokół których gromadzili się chłopi. Wchodząc do wsi przyjąłem na powrót swoją postać, by nie budzić niepotrzebnej paniki. Chałupy praktycznie się waliły. Gont jakim pokryte były dachy miał spore ubytki, a w okiennicach widać było spore dziury. Nikomu nie śpieszyło się do rozpoczęcia ze mną rozmowy, z czego się ucieszyłem. Ludzie mają w zwyczaju wypytywać o sprawy, które nie powinny ich interesować. Twarze mieszkańców tej wioski były ponure, zresztą nic dziwnego, gdy mieszka się gdzieś na krańcu świata, a za sąsiada ma się lodową pustynię. Opuściłem ich tak samo jak przyszedłem, cicho i nie wzbudzając zainteresowania.
Dopiero po przebyciu kolejnych bodajże dwóch, czy trzech mili mogłem ruszyć nie przez śniegi, a gościńcem wijącym się pomiędzy licznymi zaspami. Jednak mimo tego faktu, okolica wciąż pozostawała bezludna. Gdzieś w oddali usłyszałem wycie morloka, co dla zwykłego wędrowca, zakładając, że taki włóczyłby się po pustkowiu, byłoby złym znakiem, ja tymczasem nie miałem powodów do obaw. Wyrosłem wśród tych wilkowatych, niedźwiedzi i innych drapieżników, a jednak żyję. Kroczyłem więc dalej pewnie po zmarzniętej na kość ziemi.
Już po tym jak świat pogrążył się w ciemności, dotarłem do niewielkiego sosnowego zagajnika. Był to znak, że zbliżam się już go wybrzeża. Ciekawie wyglądała ta niewielka kępka drzew na białym tle wiecznej zmarzliny. Wspiąłem się na jedną z sosen, a usiadłszy wpierw na jednym z konarów, spojrzałem na sierpowaty księżyc. Z prawej strony przykrywała go postrzępiona chmura, która ciągnęła się następnie przez całe niebo. Prześwitywał spod niej blade punkciki, a mimo niewielkiej ilości światła śnieg świecił się, niby część gwiazd spadała na ziemię. Był to ten z widoków, które utwierdzały mnie w przekonaniu, że północ nie jest tylko surowym, pozbawionym życia miejscem, którego należy unikać.
Tym razem zmęczenie wzięło górę. Oparłem głowę o chropowaty pień sosny i zamknąłem powieki, by pogrążyć się w sennych marzeniach, których nigdy nie pamiętałem o nastaniu ranka. Wiatr potrząsał koronami drzew strząsając z nich śnieg, lecz ja tego nie widziałem, to była tylko moja wyobraźnia, która obudziła się wraz z jego wyciem.
Kiedy nastał dzień usłyszałem skomlenie i warczenie. Spojrzałem w dół. Pode mną bawiły się dwa młode morloki. Szarpały się za uszy, tarzały po śniegu. Potem ścigały wokoło sosen. Niedaleko musiała znajdować się ich matka. Zeskoczyłem z drzewa, by lepiej się im przyjrzeć.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz