piątek, 28 lutego 2014

Od Erthorana- Misja ,,Serce góry" cz.2

Niedługo potem byłem już w drodze prze miasto. Próbowali mi zaproponować konia, jednak nie widziałem takiej potrzeby, równie dobrze sam mogłem nim być. Przedzierając się przez „mrowisko”, wciąż myślałem o tej dziwnej misji. Podpowiedzi były naprawdę dość interesujące. Fragment pergaminu i mapa, cokolwiek to miało znaczyć nie specjalnie przychodziło mi do głowy. Nawet, gdy już znalazłem się za miastem i poczułem na twarzy zimy powiew północnego wiatru, który zazwyczaj pomagał mi w myśleniu, nic nie byłem w stanie zrozumieć. Ktokolwiek wymyślił tę zagadkę i kimkolwiek był, miał do tego głowę. Ja natomiast nie i w tym był główny problem.
Kiedy byłem już na wystarczającej odległości od miasta, by nikt nie zwrócił uwagi na moja przemianę, przyjąłem ciało abonita. Może i było to olbrzymie cielsko, ale za to być może najszybsze kiedy trzeba było poruszać się po zaspach, w których człowiek mógł utonąć. One natomiast, dzięki odpowiedniemu rozstawieniu łap i ich wyglądzie, mogły całkiem normalnie się po nich poruszać. Było to dość dziwne, biorąc pod uwagę, że nie znałem stworzenia, które byłoby w stanie w pojedynkę podnieść tego stwora (no może z wyjątkiem przerośniętego maszkarona o którym mówili chłopi). Kontynuując, jeśli miałem dostać się do Gondkharu, musiałem przemienić się właśnie w to zwierzę. Jako, że nie brnąłem w zaspach po pas, mogłem spokojnie rozpocząć swoja wyprawę. W ciągu dnia było raczej przyjemnie, aczkolwiek świecące słońce odbijało się od śniegu i oślepiłoby każdego człowieka. Abonit nie odczuwał tego jednak tak mocno. Wieczorem dopiero zaczął panować siarczysty mróz, przez który musiałem zatrzymać się na nocleg, byłem zresztą już zupełnie wykończony i walczyłem z własnym ciałem i rozrywającym bólem w klatce piersiowej, by utrzymać Formę. Już w swoim własnym, obolałym ciele ułożyłem się pod jedyną wystającą z białej pustyni skałą, lecz nie tylko ból nie pozwolił mi zamknąć powiek. Nie chodziło także o mróz, gdyż byłem w stanie wytrzymać w śniegu nawet rekordowo niskie temperatury. Wciąż spoglądałem to na rozgwieżdżone niebo, to na moją torbę, z której wystawała mapa. Podniosłem ją w końcu, rozwinąłem i ułożyłem na kolanach. Nie widziałem w niej nic niezwykłego choć być może nie pozwoliło mi na to światło nikłe światło księżyca i migocących gwiazd. W tym wszystkim nie mogłem znaleźć żadnego sensu, musiał jednak tam być, nie mogłem go tylko zauważyć.
Nazajutrz rano, po tym jak udało mnie się upolować wychudzonego zająca śnieżnego, mogłem choć odrobinę się posilić. Byłem mile od najbliższych osad ludzkich, co wcale mnie nie martwiło. Choć na chwilę nie musiałem się zastanawiać, dlaczego wymyślają tak dziwne rzeczy. Nie musiałem też zastanawiać się nad faktem, iż uważają, że śmierdzenie mydłem jest lepsze od maskowania zapachu. Podczas podróży było może odrobinę nudnawo, aczkolwiek lepszy już jednolity, biały krajobraz, niż ludzkie „mrowiska”. Kierując się, więc tą zasadą, postanowiłem jak najlepiej wykorzystać ten czas.
Jeśli podążać najprostszą drogą do większego portu, trzeba przebyć spory odcinek tundry. Istniały rzecz jasna drogi, ale nie miałem jakiejś szczególnej ochoty z nich korzystać. Biegnąc, więc w ciele abonita udało mi się dobiec na obszary zamieszkane, już przez przedziwny gatunek, do którego musiałem należeć. I znów musiałem wleźć do tego ich „mrowiska”. To jednak miało jeden plus. Ludzie postanowili uprościć wszystkim wokoło życie i nie tłoczyli się po ulicach wrzeszcząc. Poruszać się po nim mogłem, więc bez niepotrzebnego nikomu przepchania. Tym oto sposobem zamiast pokonać miasta w ciągu kilku godzin, mogłem to zrobić w jedną. Nie widziałem w swoim życiu nigdy portu, ale jakoś mnie nie powalił. Kilka pomostów, kilka łodzi rybackich, stare łajby, jakiś większy statek. Ludzi jednak w Itter-Paht nie było wielu, na szczęście. Nie miałem ochoty specjalnie długo ich oglądać, gdyż naprawdę nie widziałem w nic interesującego. To krzyczeli, jeden do drugiego, to przenosili w te i we w te różne skrzynie, to znów biegali nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Można było dojść do wniosku, że nie mają na co zużyć energii. Jakie to było marnotrawstwo, zwierzęta nigdy w życiu nie zrobiłyby czegoś takiego.
W porcie musiałem zająć się poszukiwaniem transportu, co nie szło mi wcale jakoś szczególnie źle, ani szczególnie dobrze. Podstawowym problemem jest gadanie z ludźmi do którego się kompletnie nie nadaję. Skończyło się na tym, iż udało mi się znaleźć niewielki kąt dla siebie na łodzi, która wypływała akurat w tamtą stronę. Odpłynąć miała jednak dopiero następnego ranka. Na nocleg w mieście nie miałem ochoty, więc zdecydowałem się przespać w pobliskim lesie. Usadowiłem się na jednej z gałęzi dość wysokiej sosny i zasnąłem, nie minęła jednak godzina, kiedy znów mapa nie dała mi spokoju. Sięgając po nią nie ujrzałem znów nic. Nie wiedziałem co to za wskazówka skoro mogłaby nią być każda możliwa mapa.
Rano w porcie roiło się od ludzi, jak wkrótce się miałem dowiedzieć, było to spowodowane dużą ilością statków wypływających i wpływających. Było to jak widać dość niezwykłe zjawisko. Ja tymczasem nie podzielając radości tłumu ludzi udałem się w stronę niewielkiej, pomalowanej na ciemny brąz łódki i zająłem tam swoje miejsce na uboczu.
Nigdy nie odbyłem tego typu podróży, co więcej nigdy nie widziałem tak wielkiej ilości wody, chyba że można zaliczyć do niej śnieg. Wpatrywałem się, więc w tę otchłań morską poruszoną przez łódkę. Nikt nie zwrócił na mnie większej uwagi co mnie ucieszyło. Nie miałem bowiem zamiaru jej wzbudzać. Ląd dość szybko zniknął z zasięgu wzroku i po raz pierwszy życiu znalazłem się na otwartym morzu.
Wieczorem leżąc z torbą pod głową zacząłem nie wiedzieć czemu przykładać fragment pergaminu w różne miejsca mapy. Wtedy akurat zawiał wiatr i mapa wypadła mi z rąk. Na szczęście nie wpadła do wody. Znalazłem ją kilka kroków dalej. Tak się dziwnie złożyło, że przyłożyłem dłoń, w której znajdował się pergamin, w pewne miejsce na mapie, które zaczęło świecić. Kiedy jednak ją odsunąłem blade światło zgasło. Z powrotem położyłem fragment pergaminu w to miejsce i dokładnie to miejsce świeciło. Odwróciłem mapę, tak by nie poruszyć pergaminem. W miejscu, gdzie został przyłożony zniknął fragment mapy.

CDN

czwartek, 27 lutego 2014

Od Nichroma- Początek cz.1


Noce robiły się coraz krótsze i słońce leniwie wyłaniało się zza widnokręgu. Spojrzałem na towarzyszy podróży. Wszyscy od dawna byli na nogach gotowi do dalszej drogi.
Wyciągnąłem się na lekko zielonej już trawie przesiąkniętej rosą.
- Ile jeszcze?-zapytałem. Dziewczyna podeszła do mnie i podała mi kubek z gorącym płynem.
- 4 godziny do Revium Quelh, a potem 2 do Złotego Raju - w ręku trzymała garść ziół. - Nieźle wczoraj zabalowaliście.
Skrzywiłem się za jej plecami. Co taka smarkula może wiedzieć o niewoli,strachu i życiem chwilą?
Od kiedy uciekliśmy z Rutthen rzadko mamy okazje zabawić się czy przystanąć gdzieś na dłużej,nie kiedy po piętach depczą nam oddziały Mercera.
W pośpiechu zacząłem przeżuwać liście,szykując brunatnego ogiera do drogi. Znowu będziemy jechać cały dzień i całą noc, ukrywając się w lesie. Większość uciekinierów powoli zaczęła tracić nadzieję na odnalezienie spokojnej wioski lub oddziału Białych. Nikogo to nie dziwi, zawsze tak jest w czasie dłuższych włóczęg.
Po dłużej chwili rozmyślań, zamykam konwój złożony z kilkunastu koni,trzech powozów i dużej grupy osób.
Momentalnie poczułem jak instynkt Łowcy zaczyna działać. Machinalnie napiąłem na cięciwę jedną ze strzał i począłem rozglądać się wokół. Chodź nie lubiłem pracować w większych grupach,ale to był jedyny sposób na wydostanie się z Rutthen.
Przez najbliższe dwie godziny co chwilę musiałem upominać sam siebie,by za bardzo nie bujać w obłokach. W tym świecie bardzo łatwo o czyjąś zgubę.

CDN.

wtorek, 25 lutego 2014

Od Erthorana- Misja ,,Serce góry" cz.1


Minął może jeden księżyc odkąd stałem się częścią oddziału. Nie za bardzo mi to odpowiadało i najchętniej uciekłbym przy najbliższej okazji, niestety nigdy mi się to nie udało. Ciągłe sprawdzanie moich umiejętności zresztą również nie należało do moich ulubionych zajęć. Nie potrafiłem przywyknąć do stałej obecności ludzi wokoło mnie. Im dłużej z nimi przebywałem tym bardziej nie mogłem się nadziwić ich zwyczajom. Dochodziłem za każdym razem do tego samego wniosku, byli dziwni.
Znowu otrzymałem wtedy wezwanie od dowódcy, zapewne znów ma zamiar sprawdzić, czy jestem w stanie się w coś przemienić. Zostałem zaprowadzony przez strażników do tego samego co zwykle pokoju. Opuścili nas kiedy znalazłem się w pomieszczeniu. Znów miał zamiar porozmawiać ze mną w cztery oczy. Nigdy nie zrozumiem co on tak lubi w tych rozmowach, skoro zawsze doprowadzam go do szału.
-Nie domyślasz się zapewne dlaczego cię tutaj wezwałem –rzekł w końcu. –Mam jednak ku temu powód.
-Gdyby go nie było, nie było by mnie również tutaj –odrzekłem i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Mapa wisząca nieopodal na ścianie była potargana, wynik ostatniego testu moich umiejętności. Na ścianie widniały ślady morloczych pazurów, kolejny test. Podłoga była tak poharowana i nierówna, że zaczynała przypominać powierzchnie kory drzewa, znowu wynik testów, a o postrzępionym dywanie to już nie wspomnę. Jeszcze kilka takich sprawdzianów, a zdemoluję całe to pomieszczenie. Od samego początku zastanawiało mnie dlaczego nie robimy tego na polu.
-Tak, więc jak już powiedziałem, mam ku temu poważy powód –kontynuował i zaczął szukać czegoś w szufladzie pod biurkiem. Nim udało mu się to zrobić minęło kilka minut, a na stole zaroiło się od innych przedmiotów. W końcu, kiedy chyba już cała szuflada była pusta, na tą stertę przeróżnych przedmiotów położył niewielki, mocno zużyty fragment pergaminu. -Mam dla ciebie zadanie.
Czyli, że jednak miało to być coś innego, niż zwyczajne szkolenie. Po raz pierwszy moja rozmowa z nim mogła być bardziej interesująca. Widocznie dostrzegł, ze jestem bardziej zajęty rozmową niż zwykle, gdyż podał mi ten fragment pergaminu. Był pusty. Żadnych znaków, niczego zupełnie.
-Zastanawiasz się co to jest, prawda? –zapytał. Nie dałem rady ukryć tego, że tak jest. Uśmiechnął się tylko. –Musisz się dowiedzieć, ja powiem jedynie, że jest to podpowiedź do wykonania misji, jaka została powierzona tobie.
-Nie mam zamiaru wykonywać żadnej misji, chyba że na moich własnych warunkach.
-To znaczy?
-Jeżeli mi się uda, odchodzę do lasu, a ty dajesz mi spokój.
-O tym porozmawiamy, kiedy wykonasz misję, a teraz o czym innym. Wiesz kim był Wszechkról i co to jest medalion Verlona Dralthara?
-Jeśli drzewo było w stanie mi to przekazać to najwyraźniej tego nie zrobiło.
-Zaczniemy więc od podstawowych wiadomości historycznych – mężczyzna załamał ręce. Wyglądało to tak, jakbym z historią był na poziomie kilku letniego dziecka, a należy przyznać, ze było to aż nadto prawdopodobne. Ciężko bowiem było dowiedzieć się od roślin i zwierząt, czegoś z historii ludzi. Dowódca postanowił jednak kontynuować. –No dobrze Erthoran, w dużym skrócie, naprawdę dużym skrócie, Wszechkról był przed wiekami naszym dowódcą, który następnie w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął. Biali są głównymi podejrzanymi w tej sprawie, lecz wiadomo również, iż pozostawił nam coś po sobie. Było to nic innego jak jego słynny medalion, symbol jego władzy nad nami. Na tym właśnie ma polegać twoja misja, musisz odnaleźć go i dostarczyć tutaj –napił się wody ze szklanki, która stała na stole, widocznie zatchnęło mu w gardle, po wypowiedzeniu tak szybko tych słów, a trzeba zaznaczyć że mówił to tak, jakby ścigał go wściekły maszkaron. –Wiemy jedynie, że medalion znajduje się, gdzieś w górach Gondkharu. Wszystko jest jasne?
-Niezupełnie, w czym ma pomóc mi to –uniosłem świstek pergaminu do góry.
-Musisz się domyślić, aha, jeszcze coś –to powiedziawszy podał mi leżący na stole zwój. –Razem z tym fragmentem pergaminu, odnaleziono mapę, masz, więc jak sam widzisz dwie wskazówki.
Zostałem wyprowadzony z pomieszczenia i dopiero wówczas zauważyłem, że tym razem rozmowa szła nam jakoś bardziej niż zazwyczaj.
Kiedy znalazłem się już u siebie, zastałem na łóżku stary, wysłużony już plecak. Znalazłem na nim jedynie kartkę:
Tylko na najpotrzebniejsze rzeczy
Tyle, ze jedynym czego potrzebowałem była ta mapa, świstek pergaminu, bochenek chleba i niewielki bukłak. Rozwinąłem mapę i zobaczyłem, że nie różni się niczym od innych, no może poza tym, iż była już mocno zużyta. Pod względem nieczytelności ustępowała jedynie potarganej przeze mnie mapy w gabinecie przywódcy. Mnie czas, jednak było ruszać w drogę.

CDN

niedziela, 23 lutego 2014

Od Erthorana c.d. Arystei

Stwierdziłem, że po siedzeniu tydzień wewnątrz budynku, nie wypuszczany nigdzie przez dowódcę, powinienem się przejść. Rzecz jasna zrobiłem to bez pozwolenia, nie miałem jednak zamiaru znów z nim rozmawiać. Zupełnie nie pasowało mi to wszystko, codziennie chciał bym pokazywał to do czego zdolna jest moja forma. 
Sam dokładnie nie wiem, jakim sposobem udało mi się ominąć wszystkich żołnierzy stacjonujących w tym miejscu. Zawdzięczałem to chyba wyłącznie umiejętności przyjęcia ciała drewna, choć może jeszcze braku spostrzegawczości. Gdyby bowiem wytężyli wzrok, bez problemu mogliby dostrzec, że nie jestem wcale gałęzią, nie zrobili jednak tego. Skończyło się, więc na tym, że kiedy nikt nie zauważył kiedy wyszedłem do miasta.
Zastanawiało mnie dlaczego zawsze panował tu taki tłok i gwar. Jakby ci ludzi nie mieli nic pożyteczniejszego do roboty, tylko łazić po ulicach i krzyczeć. Im dłużej z nimi przebywałem, tym bardziej nie potrafiłem ich pojąć. I pomyśleć, że jestem przedstawicielem tego gatunku. Aż dziwnie mi się robiło, gdy o tym myślałem. Zupełnie ich nie przypominałem, a tak przynajmniej mi się wydawało. Nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego, choć nie wiedzieć czemu, ciężko było mi wytłumaczyć taką moją postawę. Nie cierpiałem ich i już. 
Jedyne miejsce, do którego chciałem się dostać to las. W mieście dusiłem się już i to nie tylko pod względem przenośnym. Zaczynała mnie już boleć głowa. Potrzebowałem mroźnego powietrza, choćby miał to być powiew północnego wiatru. Ruszyłem, więc wybrukowaną ulicą, na której śnieg wydeptali już ludzie, a ubiły wozy zaprzężone w konie. Przystanąłem, zdałem sobie bowiem sprawę z pewnej ważnej rzeczy. Zupełnie nie wiedziałem dokąd iść. To miasto było zbyt duże i pokrywała je sieć dróg, tak jakby ludzie zbudowali je specjalnie, by się w nim pogubić. Nie widziałem jednak, by ktokolwiek miał jakiś z tym problem. Zacząłem się zastanawiać, czy tylko ja czuję się jak w jednym z korytarzy mrowiska, a muszę zaznaczyć że byłem tam. 
Skręciłem w jedną z bocznych uliczek, sam nie wiedząc specjalnie dokąd mnie doprowadzi. Spod warstw śniegu w niektórych miejscach wystawały fragmenty szarych płyt z jakich zbudowana była droga. Ona sama natomiast wiła się niczym wąż pomiędzy starymi, smutnymi domami. Ludzie, jeśli nawet tutaj się pojawili, też byli jacyś tacy niezbyt szczęśliwi. Tylko raz minął mnie wóz zaprzężony w chudą, wysłużoną już szkapę. Zwierzę spojrzało na mnie przez chwilę, a w jego oczach zawarte było jakby błaganie, by jakoś odmienić jego los. Tak samo zresztą było w przypadku psa leżącego z podkulonym ogonem. Idąc tą uliczką widziałem wiele takich zwierząt, niektóre wyglądały jakby w ogóle nie były przez nikogo karmione. 
Uliczka zakończyła się jakąś boczną bramą, prowadzącą w stronę jakiś wiosek, za którymi natomiast znajdował się mój cel, to znaczy las. Zanim jednak, tam dotarłem moją uwagę przykuła postać siedząca obok ściany czegoś co mogło być stajnią. Dziewczyna nie wyglądała jakby miewała się świetnie. 

<Arystea?>

Od Tonili c.d. Epicei- Misja ,,Próba wrobienia"

Biegłam przed siebie w kierunku górnych alei, tuż obok Wschodniej Bramy. Zaglądałam do każdej karczmy, każdej ślepej uliczki, każdego zakamarka, jakbym szukała czegoś cennego, co zgubiłam przed chwilą. Ludzie gapili się na mnie jak na głupią, ale trudno. Cholera! Nawet w karczmach ich nie ma? Może Epi ich znajdzie? Mam nadzieję, inaczej przesłuchanie Łuszczyka i Tępego odwlecze się znacznie w czasie. Wsunęłam do chyba najbardziej obskurnej oberży w mieście, która nosiła wdzięczną nazwę ,,Pod krzywym cutlasem", ale i tak wszyscy zwali ją po swojemu, wiadomo jak. No cóż... Wewnątrz cuchnęło potem, piwem i jakimś rozgotowanym, starym mięsem. Przeleciałam wzrokiem po wszystkich, nietypowych gościach z najbiedniejszych dzielnic miasta, ale nigdzie nie widziałam naszych dwóch kompanów. Przeklęłam pod nosem wściekła.
Usiadłam załamana na skrzynkach po owocach, które stały obok gnijącej sterty śmieci. Strasznie napaliłam się na tę misję, a nasze ,,zguby” uniemożliwiały mi wykonanie jej. Spojrzałam przed siebie i zadrżałam widząc stojącego przy jakimś straganie pochylonego staruszka, który jakiś czas temu opowiadał swoim wnukom i mi historię o Jednookim. Podniosłam się i ruszyłam w jego kierunku. Poprawiłam chustę na głowie i stanęłam obok. Kupował czerwone, soczyste jabłka. 
-Dzień dobry!-rzuciłam, wychylając białą łepetynę w jego stronę. Staruszek wyglądał na zaskoczonego. Przyjrzał się mi i dopiero teraz przypomniał sobie kim jestem.
-Oh! To Ty, białowłosa dziewczyno. Co Cię do mnie sprowadza? Czyżbyś zapragnęła wysłuchać jeszcze jednej historii o generale Jednookim?-zapytał, uśmiechając się pod nosem. 
Zapłacił za owoce i wręczył mi jedno z zakupionych jabłek. Podziękowałam i ugryzłam je idąc obok niego w kierunku biblioteki. Owoc smakował cudownie. Znacznie lepiej niż te kradzione… 
-Właściwie to nie. Znaczy, szukam towarzyszy i zauważyłam Pana przypadkiem. Nie bardzo wiem co robić. Nie wiem gdzie ich znaleźć, a to ważne- wydukałam.-Może widział Pan takich dwóch obwiesiów? Jeden szczerbaty z rzadkimi włosami, drugi wielki z chorą skórą? 
Przemilczał pytanie, dopiero po chwili się odezwał.
-No tak... Może chodźmy do mojego domu. Zrobię Ci kubek herbaty, porozmawiamy. Dzieci nie ma. Pomagają matce w stajni- zaproponował.
-Oh... To bardzo miłe, ale chyba nie mogę.-Zmieszałam się.
-A to czemu?-zapytał.
-Właściwie to… Chwilka mnie nie zbawi.- Uśmiechnęłam się lekko. Nie umiałam mu odmówić, bo w jego wzroku było coś… hipnotyzującego. Przeszliśmy przez parę alejek idąc w kierunku jego domu, który znajdował się obok biblioteki. Po chwili znaleźliśmy się w skromnym, ale czystym domostwie dziadka. Staruszek podreptał do kuchni i począł krzątać się po niej. Zaraz przyniósł dwa kubki parującego naparu. Wciągnęłam zapach aromatycznej herbaty i pociągnęłam łyk. Pyszna. Usiadłam w fotelu.
-No więc, powiedz mi Białowłosa.- Zniżył głos.-Dlaczego jesteś względem mnie taka nieufna?-zapytał z iskierkami rozbawienia w oczach.
-Nieufna...? Znaczy, nie znam Pana, ale nie jestem nieufna.-Zaprzeczyłam.
Uśmiechnął się.
-Jest w Tobie coś, czego nie potrafię wyjaśnić słowami. Jakaś siła... Może nie tyle masz w sobie Biel, co pała od Ciebie moc. 
Spojrzałam na niego ogłupiała.
-Nie rozumiem...- Zawahałam się. Nie wiedziałam o co mu chodzi. Czułam się jak w pułapce.
-Zrozumiesz. A teraz powiedz mi, ale tak szczerze... Dlaczego interesuje Cię Jednooki?-Spojrzał na mnie przenikliwymi, mglistymi, oczyma w kolorze nieba.
-Ja... No. Ciekawa postać. Po prostu.-Wydukałam.
Westchnął.
-Nie baw się w to, dziecko. Nie zadzieraj z nim. Ta czerwona chusta z moich opowieści jest moim urojeniem, które ma w wyobraźni dzieci nadać mu bardziej przyjemnego wizerunku, ale to nie jest byle korsarz.  To nie jest osoba, z którą można zadzierać... Strzeżcie się go. On czuwa. Potrafi być wszędzie... Nie da się go złapać. Nie da się pokonać...-Mówił to z dziwnym lękiem w głosie.-Jego nie da się zabić...-Ręce mu drżały, jakby miał zaraz wypuścić z dłoni kubek z herbatą.
Serce waliło mi jak dzikie. Z trudem uniosłam herbatę do ust i wypiłam zawartość.
-Ja... Muszę już iść!-Zerwałam się z siedzenia i ruszyłam w kierunku drzwi.
-Osoby, których szukasz obżerają się skradzionymi ciastkami w alejce zsypowej przy kuźni.-Uśmiechnął się.
Skinęłam nerwowo głową i wybiegłam z domu rzucając się we wskazanym kierunku.

Od Ele'yasa- Misja ,,Biały Kruk?"

Do Białych należałem już dość długo. W sumie to zaaklimatyzowałem się już. Nawet podziemna konstrukcja już nie budziła we mnie lęku, ale dalej twierdziłem, że architekt, który to wymyślił był chory na głowę. Z resztą jak większość tutejszych ludzi. Nie było źle. Jedzenie niezgorsze, warunki życia takie sobie. U siebie miałem lepsze; i łóżko było wygodniejsze, ale trudno. Nie można mieć wszystkiego. Za pewne usługi też płacili dobrze. Aha, no i co najważniejsze; poznałem bardzo miłego, ładnego chłopaka, który bardzo chętnie został moim towarzyszem podczas samotnych, ciemnych nocy. Bardzo go lubiłem do momentu, aż pewnego razu nie obudził mnie ze słodkiego snu i nie oznajmił, że Vennetta wysyła mnie do Itter-Paht, by uganiać się za jakąś smarkulą, co podobno ma się za Białego Kruka. Dla mnie sam fakt, że niektórzy wierzyli w cudowne dziecko, co ma być zbawcą uciśnionych był zabawny, ale ganianie się za jakimś gówniarzem po wsiach to już totalna strata czasu. W dodatku, że ta plota rozniosła się też wśród Czarnych. Jakoś nie uśmiecha mi się spotkanie z nimi ponownie. 
-Zafundowałeś mi bardzo miłą pobudkę-warknąłem do Nor’a, który usiadł na krześle i położył nogi na blacie niedużego stołu.
Blondwłosy chłopak w wieku 17 lat spojrzał na mnie niezadowolony.
-Hej! Nie moja wina, że Łania kazała mi Cię poinformować, że masz do niej przyjść. Ja właśnie szedłem, by obudzić Cię szybką laską, a tu ona wyłania się nie wiadomo skąd i mówi, że mam Ci powiedzieć o nowej misji i że masz do niej przyjść… I to szybko.

[…] Po kilkunastu minutach byłem już w jej gabinecie. Rudowłosa waliła nerwowo palcami w blat.
-Jeśli to prawda… będziemy zbawieni! Biali ponownie obejmą władzę! To byłby cud!- Ekscytowała się.
-Jak na mój gust to zwykli oszuści… Może liczą na nagrodę, albo coś-mruknąłem.
-Zawsze musisz na wszystko patrzeć tak pesymistycznie? Twoje zachowanie jest nużące. 
-Bywa.
Przewróciła oczyma. 
-Pojedziesz do Flantillos. To nieduże miasto W Itter-Paht. Dostaniesz mapę, bo pewnie…
-Wiem gdzie to jest-przerwałem jej.
-No tak. Wybacz, ciągle zapominam, że Twój ojciec był uczonym.
-Szkoda, że przeciwnikom jego tez zachciało się wbić mu nóż w plecy.
Nie odpowiedziała.
-Domniemanym Białym Krukiem jest 7-letnia dziewczynka imieniem Khazima Swan. Należy do ubogiego, szlacheckiego rodu. 
-We Flantillos są jakiekolwiek rody szlacheckie? To wieś.-Uniosłem do góry brew.
-Nie. Wraz z matką uciekła z miasta, bo ścigają ich Czarni. Dziewczynka ma już ponoć Formę. 
Skinąłem lekko głową.
-To wszystko?-zapytałem.
-Tak. Śpiesz się. Nie wiemy ile uda im się ukrywać. Aha! Gdy już ją odnajdziesz wręcz jej tę kulę i poproś o przemianę.
Zabrałem listę z informacjami oraz dołączony do niej przedmiot i wyszedłem z jej gabinetu.

[…] Po osiodłaniu wierzchowca pospiesznie skierowałem się na północny wschód, by po linii pochyłej ominąć pasmo gór Sene’khel. Wierzchowiec po kilku godzinach wyglądał na wykończonego, bo teren cały czas unosił się, ziemia ku północy stawała się twarda, a powietrze lodowate. Zrobiliśmy postój. Koń skubał twardą, ostrą trawę porastającą podnóże gór, które rozciągały się aktualnie po naszej lewej stronie. Ich ogrom przytłaczał, a spadające i osuwające się skały uderzały głośno o podłoże niosąc po przestrzeni echo. Noc zapadła, a wycie wilków w oddali wzbudzało dreszcze. Cholera by to! Nie ma to jak frajera bez jakiejkolwiek Formy, towarzystwa, czy… czegokolwiek wypuszczać w dzikie, północne ostępy! Gdy koń zjadł i odpoczął ruszyliśmy w dalszą drogę. Co jakiś czas widziałem w oddali skaczące po górach, wydające charakterystyczny, przeciągły, jękliwy odgłos Hircunisy. Nic więcej… 

[…] Cała podróż minęła raczej bezpiecznie. Odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie w oddali ujrzałem palisadę otaczającą niedużą wioskę, która była moim celem. Wjechałem do niej zostawiając konia w stajni. Śmigły, smukły wierzchowiec nie pasował do większości koni, które były wielkie, masywne i porośnięte gęstym włosem. 
Opatulony w gruby płaszcz ruszyłem przez wioskę. Trząsłem się z zimna, a ciągły wiatr wiejący od zachodu sprawiał, że skóra na twarzy piekła, a wargi popękały. Wyciągnąłem z torby kartkę z danymi. Khazima Swan. Mam jej szukać w podziemiach wsi. Wejście ukryte gdzieś w okolicach Karczmy ,,Pod Mlecznym Daumorgiem”. Daumorgi były to wielkie, tępe stworzenia hodowane tylko w Itter-Paht. Ich mleko było chyba tłustsze niż smalec. Miałem raz okazję go spróbować i więcej nie mam zamiaru. 
Odszukałem pospiesznie oberżę. W jej wnętrzu było cicho. No co się dziwić. Klepiący biedę chłopi nie mieli pieniędzy na zabawy w karczmach. Śnieg wokół był świeży i niewydeptany. Mimo to pochyliłem się i przyjrzałem jego warstwie. Dojrzałem dość szybko wgłębienia, które były starymi śladami, które przykrył śnieg. Trop prowadził na tyły budynku. Ruszyłem tam pilnując, by nikt mnie nie śledził. Ślady znikały pod stojącymi z tyłu beczkami. Jakież to oczywiste. Odsunąłem pierwsze z brzegu. Nic. Chwyciłem następną, ale ani drgnęła. Wyjąłem wieko i dostrzegłem wewnątrz niej zejście pod ziemię. Świetnie. Nie ma to jak przełazić przez beczkę. Kryjówka tylko dla chudych. Wlazłem do niej natrafiając na pierwszy szczebel drabiny. Zakryłem wieko beczki i ruszyłem na dół w zupełnych ciemnościach. Dopiero, gdy poczułem pod stopami twardy grunt postanowiłem wyjąc pochodnię. Zapaliłem ją i rozejrzałem się. Tylko korytarz. No nic, idę. Po dość długiej wędrówce w oddali zobaczyłem światło i usłyszałem czyjś głos.
-Stać! Kto idzie?!
-Ele’yas. Przybyłem, by sprawdzić, czy Khazima Swan jest Białym Krukiem. 
Z ciemności wyłonił się starszy facet o gęstej, brązowej brodzie. Zmierzył mnie wzrokiem.
-Z jakiego Oddziału jesteś?-zapytał.
-Liście Mordingesii-odparłem krótko.
Skinął głową i skręcił w jakiś korytarz prowadząc mnie do niedużych drzwi. Otwarł je i wpuścił do środka. W pomieszczeniu, które oświetlone było świecami siedziała starsza kobieta, o przyprószonych siwizną włosach spiętych w kok i białowłosa dziewczynka w białej sukience. Towarzyszył im jakiś mężczyzna ubrany w grube futro. Spojrzał na mnie zainteresowany.



-Jesteś od Białych, tak?-zapytał.
-Tak. Ele’yas. Przysyła mnie Łania. Mam rozumieć, że to jest Khazima…-Spojrzałem na dziecko, które siedziało na krześle dumne i blade. 
-Tak-odezwała się kobieta.-Moja córka prawdopodobnie jest Białym Krukiem! Nie śpieszyło wam się! Ile można czekać…?
-Droga była trudna.-Wzruszyłem ramionami. 
Przypomniałem sobie o przedmiocie, który wręczyła mi Łania, gdy wychodziłem od niej z gabinetu. Wyjąłem go. Była to biała kula ozdobiona błękitnymi wzorami. 
-Khazimo…-Podszedłem do dziecka.-Jestem Ele’yas. Mogłabyś pokazać mi swoją Formę?-zapytałem.
Dziewczę spojrzało na mnie z wielką łaską. Wstała z krzesła i gestem ręki poprosiła o odsunięcie się. Po chwili jej ciało powoli otoczyło się białą magią, która oblepiła jej postać. Forma była nieduża, świetlista i imponująca. Jej włosy falowały lekko, kryształowe płytki niczym zbroja zakrywały jej skórę, a jasnozłote oczy połyskiwały lekko. Jej matka wyglądała, jakby miała dostać orgazmu z dumy. 
-Widzisz?! Widzisz?! Jest cudowna! Musi być Białym Krukiem! 
-Zaraz się przekonamy…-Wyciągnąłem dłoń, na której spoczywała biała kula. 
-Jak to się przekonasz?-zapytała matka dziewczynki.
-Jeśli będzie umiała przybrać Formę trzymając w dłoni ten przedmiot, to znak, że jest Białym Krukiem…
Szlachcianka wyglądała na zestresowaną.
-Khazimo, wróć do swojej normalnej postaci, weź tę kulę i postaraj się przybrać swoją Formę ponownie. 
Dziewczynka pewna siebie wróciła do normalnej postaci, wzięła ode mnie przedmiot i zmrużyła powieki. Nie powiem, ciekaw byłem, czy faktycznie jest Białym Krukiem. Uśmiechnąłem się lekko rozczarowany, gdy otwarła oczy zaskoczona, bo nie umiała przybrać Białej Postaci. 
-Cóż… Przykro mi, ale nie jest wybrańcem. Jej Forma wygląda naprawdę imponująco, ale to nie znaczy, że każdy, kto wygląda ciekawie jest od razu tym jedynym…
-Ale jak to?! To niemożliwe! Ona jest Białym Krukiem! Spróbuj jeszcze raz, kochanie. 
Dziewczynka niezbyt przejęta sytuacją ponowiła próbę, ale nic nie nastąpiło. Zabrałem od niej przedmiot. Dopiero wtedy udało jej się ponownie. 
-Widzi Pani. Jeśli byłaby Białym Krukiem, to jej moc pokonałaby blokadę, jaką wytwarza ta kula. 
-To niemożliwe!- Histeryzowała, zrywając się na równe nogi. 
-A jednak!-warknąłem, uciszając ją.-Przykro mi. Żegnam!
Ruszyłem ku drzwiom. Otwarłem je, ale nie wyszedłem, bo przede mną jak spod ziemi wyrosła wysoka, smukła sylwetka młodego mężczyzny. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć wymierzył mi cios w głowę. Zatoczyłem się i rąbnąłem o podłogę oszołomiony. Kobieta krzyknęła. Jak przez mgłę zobaczyłem białowłosego mężczyznę wchodzącego do pokoju, a wraz z nim dwójkę innych facetów. Czarni…
-Jevryk Crenno-przedstawił się białowłosy.-Do mych uszu dotarła wiadomość, że macie w posiadaniu Białego Kruka. Stwierdziłem, że warto sprawdzić, czy faktycznie. 
Otrząsnąłem się trochę z szoku. Cholera! Sam Crenno pofatygował się, by to sprawdzić. No ładnie. Już nie żyję. 
Dowódca Itter-Paht’skiego oddziału Czarnych spojrzał na przerażoną Khazimę i podszedł do niej. Przykucnął tuż przy niej i uśmiechnął się lekko. Pozostała dwójka Czarnych zagrodziła drogę przerażonej, biadolącej szlachciance i facetowi. 
-Powiedz mi Khazimo… Czy naprawdę jesteś Białym Krukiem?-zapytał. 
Dziewczynka spojrzała na mnie kątem oka i pokręciła przecząco głową.
Jevryk skrzywił się lekko. 
-Pokażesz mi swoją Formę?-zapytał.
Swan ponownie zaprzeczyła. 
Crenno wyglądał na zirytowanego. 
-Zabrać ją do bazy!-rozkazał.
Podszedł do kobiety i wbił jej ostrze w pierś. Ta z wrzaskiem przerażenia i rozpaczy zwaliła się na ziemię i ucichła po chwili. Mężczyzna w futrze starał się bronić, ale Czarny był za szybki. Jego ostrze podcięło mu gardło. Wyjął zza pasa sztylet i nawet na mnie nie patrząc rzucił nim prosto w moją osobę. Wraz z momentem, gdy broń wbiła się w moje ciało drzwi się zamknęły. Krew z rany w brzuchu płynęła powoli, ale intensywnie. Cóż… Nie chciałem tak skończyć, ale domyślałem się, że mieszając się w sprawy Białych i Czarnych nie dożyję spokojnej starości. Pociemniało mi przed oczyma i mimowolnie odpłynąłem. 

[…] Obudził mnie potworny ból. Otwarłem oczy i z wrzaskiem zerwałem się z czegoś, na czym leżałem. 
Przed oczyma widziałem zamazany obraz, a w głowie mi szumiało. Czułem się, jakby ktoś mi grzebał we wnętrznościach. Prawdopodobnie tak było.
-Przytrzymajcie go!-powiedział ktoś i dwie silne ręce przygniotły mnie z powrotem do stołu. 
Krzyczałem jeszcze chwilę i szarpałem się, ale po nieokreślonym czasie ponownie zemdlałem.

[…] Do mych uszu najpierw dotarł głos cichy, łagodny i spokojny. 
-Budzi się… Widzicie? Budzi się. A mówiliście, że nie przeżyje…
Był to głos kobiecy, melodyjny, anielski. 
Potem dotarł do mnie zapach zadbanego, czystego ciała, mleka i miodu. Na sam koniec, gdy otwarłem oczy ujrzałem piękną, delikatną buzię, ciemne włosy spięte w długi warkocz i duże, czarne oczy. Dziewczyna uśmiechnęła się odsłaniając równe, białe zęby.



Poza zachwytem na jej widok czułem jeszcze okropny ból w okolicach brzucha. Rana paliła. 
Skrzywiłem się lekko.
-Gdzie jestem?-zapytałem.
-Spokojnie. Nic Ci tu nie grozi…-Pogładziła delikatną dłonią moje włosy. –Jesteś w domu mojego ojca. Znalazł Cię w podziemiach, pod karczmą, gdy Czarni już odeszli. Musiał wyjąć z twojego brzucha odłamki ostrza i zszyć ranę. Było ciężko, ale najgorsze już za Tobą…
Przyłożyła dłoń do mojego czoła.
-Masz gorączkę-rzuciła i położyła mi na czole kawałek mokrego, zimnego materiału. –Napij się.-Przyłożyła mi do ust kubek z wodą. 
Pociągnąłem kilka solidnych łyków i podziękowałem skinięciem głowy. Jej głos działał na mnie usypiająco. Po chwili ponownie zasnąłem. 

[…] Po około tygodniu spędzonym w łóżku rana wreszcie zaczęła się goić. Karchiri opiekowała się mną przez cały ten czas. W sumie poza tym, że była straszną gadułą to była idealna. Podniosłem się z łóżka i usiadłem na jego brzegu. Wciąż byłem osłabiony, a moje ciało ledwo chciało mnie słuchać, ale tak to czułem się nawet dobrze. Karchi właśnie szła do mnie ze śniadaniem. 
-Nie jestem głodny!-rzuciłem już na wstępie widząc czubatą szklankę mleka Daumorga. Wciskała to we mnie cały czas mówiąc, że pomoże mi ono wrócić do sił. Jeśli haftowanie to w jej mniemaniu wracanie do zdrowia to miała rację. 
-Jesteś. Wiem, że tego nie lubisz, ale musisz. Proszę, wypij to… Dla mnie!-Zatrzepotała długimi rzęsami.
Spojrzałem na nią spode łba, ale wlałem w siebie gęste, papkowate mleko, które śmierdziało ni to rybą ni jajkiem. Powstrzymałem odruchy wymiotne.
-Ślicznie.-Pochwaliła. 
-Jak się czujesz?-zapytała.
-Nawet dobrze…-odparłem.-Pewnie niedługo będę się zbierał w drogę powrotną do mojego oddziału…
Dziewczyna odwróciła wzrok.
-Ja… Nie chcę byś odchodził-powiedziała.
Spojrzałem na nią lekko zaskoczony. Czy ona…?
-Ja… Ele’yas. Proszę, nie chcę byś odchodził. Zostań ze mną, a jeśli nie to zabierz mnie ze sobą!
O choroba… Karchiri chyba faktycznie mnie polubiła aż za bardzo. Jak ja mam jej to powiedzieć…?
-Nie mogę zostać. Muszę wracać do Oddziału. A zabrać Cię ze sobą nie mogę, bo to zbyt niebezpieczne. Lepiej będzie jeśli zostaniesz…tutaj. Ze swoim ojcem.
Dziewczyna spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
-Nie! Pojadę z Tobą! Proszę!-Rzuciła mi się na szyję, a jej drobne, piękne wargi wpiły się we mnie. Całowała mnie namiętnie i z pragnieniem. Otwarłem szerzej oczy, a zaraz potem je zamknąłem. Zacisnąłem pięści nieco przerażony sytuacją. Karchi po chwili odsunęła głowę i zmierzyła mnie wzrokiem. Zobaczyła moje przerażone spojrzenie i niepewność na twarzy. Chyba nie bardzo wiedziała co powiedzieć. 
-Karchiri… Ja… przepraszam, ale…
-Nie mów nic!-krzyknęła i zerwała się z łóżka. Wybiegła z pokoju płacząc cicho.

[…] Łącznie po sześciu tygodniach wróciłem do siedziby swojego oddziału. Przez cały czas miałem w głowie obraz dziewczyny, która tak pieczołowicie opiekowała się moją osobą. Wszedłem do gabinetu Vennetty. Kobieta odetchnęła głęboko, gdy mnie zobaczyła. Wstała, podeszła do mnie i przytuliła mocno.
-Żyjesz… Tak się bałam!-powiedziała. 
Odsunęła się trochę i odchrząknęła.
-A no żyję.-Uśmiechnąłem się. Cóż… Jej gest był całkiem miły.
-Gdzie byłeś tak długo?-zapytała.
Opowiedziałem jej wszystko, pomijając wątek z Karchi. Wciąż budził we mnie sprzeczne emocje.
-A więc Jevryk zabrał Khazimę ze sobą? Pewnie zabił ją, gdy dowiedział się, że faktycznie nie jest Białym Krukiem. Biedne dziecko...
-Całkiem możliwe, że nie zabił. Pozostaje tylko wierzyć, że miał na tyle sumienia, by nie zabijać dziecka…
-Wierzysz w to?-zapytała.
Pokręciłem przecząco głową.

Od Kim c.d. Godretha


Zaczęłam się mu przyglądać. Nigdy wcześniej go nie widziałam w tym mieście. Może był przejezdny ?
- Na imię mam Kim. - odparłam, a w moich oczach pojawiła się trochę ciekawości i zdziwienia.
- Miło. - odparł.
- Co Cię sprowadza do tego miasta? - Zapytałam ogromnie zainteresowana.
Od pierwszego spojrzenia w jego kierunku wiedziałam, że ma Czarną Formę.
- Może kiedyś się dowiesz. - odparł bez wyrazu. - A Ciebie?
- Hmmm... Niedawno się tutaj wprowadziłam razem z bratem.
<Godreth?>

Od Erthorana - Początek cz. 5


Mężczyzna zaczął się powoli niecierpliwić. Nie odpowiedziałem mu jak dotąd na żadne pytanie dłużej niż jednym słowem. Nie sprawiło mi to trudności, było jedynie częścią planu ucieczki z tego miejsca. Nie wiedziałem nic o tym miejscu i nie za bardzo miałem ochotę dowiedzieć się czegokolwiek.
- Dobrze zacznijmy jeszcze raz. – powiedział białowłosy mężczyzna. – Masz jakieś dziwne zdolności, których nie potrafię zrozumieć. Prawie pokonałeś moich ludzi, a pod koniec przemieniłeś się w coś zaiste nieprawdopodobnego, tak przynajmniej opisali to moi ludzie. Oczekuję jakiś wyjaśnień. - Nie odpowiedziałem i zacząłem mieć wrażenie, że przeze mnie ten człowiek znienawidzi ciszę do końca życia. Miał mnie dość, jak ja wyraźnie to czułem, lecz nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego jeszcze się mnie nie pozbył, to było nienaturalne. Miał jednak ku temu jakiś poważny powód.
Wstał z krzesła i przeszedł obok mnie trzymając w ręce miecz. Wykonał nim kilka szybkich ruchów, po czym stanął tuż przede mną. Przeszył mnie swoim spojrzeniem, lecz na mnie to nie poskutkowało, wtedy zadał po raz kolejny pytanie:
- Kim jesteś i dlaczego nie ma cię w spisach? Oczekuję tym razem odpowiedzi, prostej odpowiedzi.
- Zastanów się najpierw, czy ja mam zamiar jej udzielić. - Chyba już nie wytrzymał. Miał zamiar uderzyć mnie tym mieczem, zamachnął się, ale zatrzymałem ostrze na swojej ręce, no może nie zupełnie. Nim bowiem ostrze dotknęło mej skóry, moja ręka przejęła jego ciało. Nie przepadałem za tym procesem, gdyż nie mogłem go w żaden sposób zatrzymać. Wyraźnie zdziwiła go reakcja mojego ciała, a zarazem zafascynowała. Dziwnie przyglądał się mojej ręce.
- Jak to zrobiłeś? – zapytał i okrążył mnie znowu. Chyba ja również zaczynałem mieć go i jego pytań po dziurki w nosie. Właśnie w tej chwili moje nikłe szanse ucieczki spadły do zera, gdyż zamiast zniecierpliwić go, zainteresowałem go swoimi umiejętnościami. Przemiana przez dotyk jest irytująca. Nie da się jej bowiem zahamować, ani cofnąć nim nie dobiegnie końca, tak więc po kilku minutach stal pokrywała już całe moje ramię. - Możesz się przemienić we wszystko? – odezwał się znowu. Miałem już dość, wiec tym razem zdecydowałem się udzielić odpowiedzi.
- Nie zupełnie na tym to polega.
- To znaczy na czym?
- Przyjmuje ciało, zmieniam się całkowicie, zapewne nie pierwszy raz widzisz coś takiego.
- Nie byłbym tego taki pewny –odrzekł i usiadł za biurkiem. –Jak to się zaczęło?
- Dotknąłem kory drzewa, a reakcji mojego ciała możesz się domyślić.
- Owszem, może więc skoro stałeś się bardziej rozmowny, powiesz mi wreszcie skąd jesteś?
Kiedy jednak milczałem, musiał domyślić się, że nie mam zamiaru powiedzieć nic więcej. I tak wyjawiłem mu już zbyt wiele. Nie musiał wiedzieć o mnie nic, zupełnie nic, a w każdym razie mniej niż wiedziałem ja sam. Zaczął coś pisać na pergaminie. Nie wiedzieć czemu, miałem wrażenie, że ma to jakiś związek ze mną. Co chwila odrywał od niego oczy i spoglądał na mnie. Nie wiedziałem zupełnie o co mu chodziło. Stałem dalej pośrodku pokoju, a stal pokryła już całe moje ciało. Wtedy zacząłem cofać proces, by znów powrócić do swojej własnej postaci. Wtem on odłożył pióro do kałamarza i spojrzał na mnie podnosząc dokument z blatu.
-Od teraz jesteś Erthoran, nie podałeś nazwiska, będziesz więc jak powiedziałeś - Nikt i zostajesz tutaj, jasne?
Podszedł następnie do mnie i zwołał dwóch mężczyzn z korytarza. Nie powiem, nie przypadł mi do gustu pomysł tkwienia w tym miejscu. Co do dwóch osiłków: wolałbym by pożarły ich morloki, ale cóż, nie za bardzo dało się z nimi walczyć nie powodując zamieszania, które przyciągnęłoby jeszcze większą ilość żołnierzy.
- Ja tutaj nie zostaję. - powiedziałem.
- Wręcz przeciwnie. - odparł mężczyzna, a następnie zwrócił się do swoich podwładnych. - Zaprowadźcie go w miejsce gdzie nie będzie sprawiał kłopotu. I każcie się mu wykąpać, okropnie cuchnie.
Nie wiedziałem co rozumie przez słowo cuchnie, on śmierdział człowiekiem, a ja maskowałem zapach naturalnymi woniami lasu. Gdyby ten facet znalazł się w lesie, zwierzęta wyczułyby go na kilka mil. Zbyt mocno pachniał mydłem. W każdym bądź razie, tym sposobem trafiłem w to miejsce...



czwartek, 20 lutego 2014

Od Annie- ,,Początek" cz.1

Powiedzenie "Zawsze jest jakieś drugie wyjście" nie raz ratowało mi skórę. Moja mama od zawsze mi powtarzała, że należy wybierać najłagodniejsze opcje. Patrząc teraz na moją beznadziejną sytuacje miałam tylko jedno wyjście i uporczywie szukałam drugiego. Nie zbyt mi się uśmiechała kolejna walka ze strażą patrolową.
W Itter-Paht jest mała wieś, gdzie patrolowane są granice miasteczka. Strażnicy nie zbyt mnie lubią ponieważ często sprawnie im uciekam do najbliższego lasu. Gdy wracam oni nie mają dowodów by wsadzić mnie za kraty.
Tak więc teraz stojąc tu, przed dziewięcioma - tym razem chyba porządnie uzbrojonymi na taką właśnie okazję- strażnikami, wymyślałam plan, albo chociaż jakąś wymówkę.
Na plecach miałam kołczan pełen strzał. W ręce mocno zaciskałam łuk. Starałam się go jakoś schować, by strażnicy go nie zauważyli. Oczywiście ruch ten był zupełnie bezsensowny.
-Stwórco, znowu ona! Czemu nie potrafisz grzecznie siedzieć w wiosce? - mruknął jeden ze strażników. Miał krótko przycięte brązowe włosy i czarne oczy. Zrobił krok w moją stronę. Instynktownie cofnęłam się co wywołało falę śmiechu wśród strażników. Powoli przewiesiłam łuk przez ramię. Nawet gdybym miała walczyć wolałabym użyć czegoś sprawniejszego. Mężczyźni widząc, że odkładam broń rozluźnili się trochę. Większość z nich to zwykłe tchórze, nie potrafiące nawet utrzymać poprawnie jakiejkolwiek broni. Tak naprawdę to chcą oni się tylko ustawić i mieć pewność, że w razie głodu ich rodziny jako pierwsze dostaną od władz trochę chleba w zamian za służbę.
W ten sposób uśpiłam czujność straży. Korzystając z chwili nieuwagi puściłam się biegiem. Był to niby sprint, ale w wysokich zaspach śniegu ciężko jest biegać. Chcąc oszczędzić siły musiałam zwolnić. Zaskoczeni strażnicy ruszyli za mną. Nie odwracałam się, ale słyszałam jak w czasie biegu żołnierze napinają łuki. "Serio chcą do mnie strzelać?" pomyślałam z lekkim rozbawieniem. I tak wszyscy wiedzą, że strażnicy nigdy nie trafią w ruchomy punkt. Usłyszałam strzał. A później kolejny i kolejny. Na razie nie oberwałam. W głowie miałam tylko jedną myśl. "Uciec z tej wioski". W każdej innej wiosce, czy nawet mieście łatwiej byłoby zwiać. Ja,oczywiście, musiałam trafić do najbardziej strzeżonego miejsca w całym Itter-Paht.
W tej wiosce znajduje się największe więzienie dlatego też wszystko i wszyscy są dokładnie sprawdzani.
Biegłam dalej, dokładnie analizując swoje położenie oraz obmyślając plan ucieczki. Strażnicy nie dawali za wygraną i cały czas strzelali. W pewnej chwili poczułam mocny ból w lewym ramieniu. Jeden ze strażników trafił mnie. Zwolniłam nieco i wyjęłam strzałę. Teraz musiałam zacząć działać. Tylko jak? Mimo bólu wspięłam się na najbliższe drzewo. Wspinaczka była dla mnie dość męcząca. Z ulgą usiadłam ma solidnej gałęzi wysoko na drzewie. Strażnicy zatrzymali się pod - jak się okazało po bliższych oględzinach - dębem. Przeładowali broń i wycelowali gdzieś w koronę drzewa. Mogli sobie jednak strzelać ile im się podobało. Mnie i tak by nie znaleźli. Dobrze ukryta po drugiej stronie grubego dębu, w gęstych liściach byłam ledwo zauważalna. Strażnicy po wystrzeleniu już wszystkich naboi zaczęli wykrzykiwać moje imię i klnąc na mnie pod nosem. Długo jeszcze sterczeli pod drzewem łudząc się, że łaskawie zejdę i dam się wsadzić za kraty.
Odetchnęłam z ulgą, gdy odeszli. Obejrzałam bliżej ranę. Była dość głęboka. Zdjęłam torbę i zaczęłam ją gruntowo przeszukiwać. Wreszcie znalazłam podręczną apteczkę. Na spokojnie opatrzyłam ranę. Po jakimś czasie zeszłam z drzewa i rozpoczęłam mozolną wędrówkę ku Revium Quelh. Podobno dzięki znajomościom ojca mogłam tam zacząć nowe życie.
Zbliżał się wieczór, a ja zastanawiałam się jak daleko udało mi się odbiec od wioski. Przeżuwając chleb, myślałam o rodzinie, którą zmuszona byłam zostawić. Przed oczami ukazał mi się widok matki i ojca spokojnie siedzących w naszej ciepłej i przytulnej kuchni. Na kolanach matki siedział mój uradowany młodszy brat. Mimowolnie uśmiechnęłam się. W oku zakręciła mi się łezka. Pośpiesznie otarłam ją i odsunęłam widok na bok. Przyśpieszyłam tempo. Myśli sunęły mi się po głowie coraz to ukazujące mi szczęśliwe lub smutne wspomnienia. Chcąc zająć czymś myśli, postanowiłam wyobrazić sobie jak będzie wyglądać Revium Quelh. Szłam tak lasem na południe, aż zrobiło się zupełnie ciemno, a zaczęłam odczuwać zmęczenie. Weszłam więc na drzewo, przywiązałam się do niego, aby nie spaść i ucięłam sobie krótką drzemkę.
* * * * *
Gdy się obudziłam słońce stało już wysoko. Ustaliłam, że musi być gdzieś koło południa. Zeskoczyłam z drzewa i ruszyłam w dalszą drogę. Po wielu długich i nieprzyjemnych godzinach wędrówki doszłam wreszcie na półwysep. Tu niedaleko powinno znajdować się miasto z jedynym portem w mojej okolicy. Ruszyłam więc wzdłuż linii brzegu. Lód pode mną trzeszczał jakby miał zamiar zaraz pęknąć. W czasie marszu zrobiłam sobie kilka przerw. Zmęczona doszłam jednak do tego zasranego miasta. Miałam wrażenie że tak paskudna wędrówka nigdy się nie skończy. Teraz znaleźć port i uciec z tej zimnej i zapomnianej przez Stwórcę krainy.
Było popołudnie kiedy wreszcie dowlokłam się do portu. Marynarze krążyli nosząc beczki i skrzynie. Co chwila któryś przystawał, masował plecy, klął pod nosem na beczki i z powrotem wracał do ciężkiej pracy. Po kolej pytałam, który ze statków płynie do Revium Quelh. Jak na złość większość statków płynęła albo do Tsseren-Via albo do Rutthen - A te chamy nie chciały mnie nawet podwieźć . Wreszcie znalazłam odpowiedni statek. Była to mała łódź. Właściciel zażądał na szczęście niskiej stawki za przewóz. Wsiadłam na statek i po pół godziny łódź ruszyła.
Podróż zajęła małej łodzi jeden dzień. Dotarliśmy na brzeg późnym wieczorem. Podziękowałam i zapłaciłam marynarzowi za przewóz, i odeszłam w stronę miasta. Byłam przyzwyczajona do chłodnych klimatów, więc ciepłe i łagodne powietrze bardzo mnie przyjemnie zaskoczyło. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam zatłoczoną ulicą w poszukiwaniu jakiegoś taniego noclegu. Nie było to jednak łatwe. Ludzie mieli w większości wszystko zajęte, albo bardzo drogo. Zrezygnowana usiadłam na ławce i oparłam ręce na kolanach. Patrzyłam się w chodnik. Jak tak dalej pójdzie przyjdzie mi spać na ulicy. Wtedy usłyszałam tupot ciężki butów. Podniosłam głowę. W moją stronę biegło dwóch, umięśnionych- chyba- żołnierzy. Zdezorientowana patrzyłam jak się zbliżają. Wstałam z ławki. Mężczyźni zbliżali się do mnie. Instynktownie zaczęłam się cofać. Jeden krzyknął zezłoszczony:
- Stój!
Zaskoczona odwróciłam się i puściłam się biegiem. Nie wiedziałam czemu mnie gonią, ale za wszelką cenę chciałam uniknąć konfrontacji z nimi. Skręciłam w wąską alejkę. Schowałam się za skrzynkami, które wypełnione były odpadami. Przykucnęłam i z rozbawieniem w oczach patrzyłam jak dwóch facetów biegnie przez alejkę nie zauważając mnie. Gdy zniknęli za zakrętem wybiegłam z alejki i ruszyłam zatłoczoną, główną ulicą. "Czego oni ode mnie chcieli?" zastanawiałam się. Odetchnęłam z ulgą. Nagle za plecami usłyszałam głęboki, męski głos.
- Gdzie się wybierasz? - spytał. Zesztywniałam. Powoli odwróciłam się do mężczyzny. Był bardzo wyskoki i barczysty. Patrzył na mnie z góry. Chciałam uciekać, ale na moich ramionach zacisnęły się czyjeś długie palce. Próbowałam się wyrywać, ale uścisk był zbyt mocny. Barczysty mężczyzna kiwnął głową do swoich towarzyszy trzymających mnie w żelaznym uścisku i ruszył. Dwóch pozostałych poszło za nim ciągnąc mnie ze sobą. Szarpałam się i wyrywałam, ale nic z tego. Dociągnęli mnie do trochę obskurnego budynku. Weszliśmy do dużego pokoju, w którym stało tylko obszerne biurko i krzesło. Posadzili mnie na nim. Za biurkiem usiadł barczysty mężczyzna. Można się było domyślić, że był dowódcą jakiegoś oddziału, albo grupy. Pochylił się nad biurkiem i przyjrzał mi uważnie porównując do zdjęcia.
- Annie Leonhardt? - spytał dla upewnienia. Skinęłam niepewnie głową.

CDN

wtorek, 18 lutego 2014

Od Erthorana- Początek cz.4

Ledwo przekroczyliśmy bramę, a ja już byłem pewny, że nienawidzę tego miejsca. Wokoło pełno ludzi. Nie czułem się w takim tłumie dobrze. Było tłoczno, niebywale tłoczno. Budynki pięły się po oby stronach ulicy, niczym drzewa w lesie, lecz ciężko było się doszukać innych podobieństw. To było niczym mrowisko. Wszyscy przepychali się między sobą, by dostać się w miejsce do którego zmierzali. Osobiście nie przepadałem za takim sposobem poruszania się i zapewne zgubiłbym się w tłumie, gdyby nie tych dwóch mężczyzn. W żadnym wypadku nie odpowiadało mi ich towarzystwo.
Oni tymczasem nie spuszczali ze mnie wzroku, najwyraźniej nie mieli ochoty na powtórkę ze wczorajszych wydarzeń. Ja natomiast tylko szukałem okazji na ucieczkę. Wolałem wrócić do lasu i raz na zawsze wyrzec się jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi. Teraz jednak nie byłem w stanie ruszyć się od nich na krok. Nie wiem czemu tak bardzo zależało im na ciągnięciu mnie dalej przez to miasto. Nie sądziłem, bym był do czegokolwiek potrzebny. Nigdy nawet nie przyszło mi to na myśl. Teraz jednak zacząłem się zastanawiać. Gdyby chcieli mnie zabić zrobiliby to już dawno. Zaczynałem się niepokoić. Naprawdę niepokoić. Im bliżej byliśmy twierdzy, czy jakkolwiek dało się określić budynek do którego zmierzaliśmy, tym to uczucie wzrastało. Roiło się tam aż od wojska. Wszyscy patrzyli na mnie dziwnie. Choć jak mi się zdaje mieli ku temu powód. Dwaj mężczyźni podeszli do wrót, przy których stało kilku strażników. Nie podobało mi się jak na mnie patrzyli podczas tej rozmowy. Nie wiedzieć czemu, choć miałem okazję uciec nie zrobiłem tego. Jakby coś mnie powstrzymało, dopiero chwilę potem doszedłem do wniosku, że musiał to być instynkt. Z tyłu jak się okazało miałem drogę zagrodzoną, inne możliwe drogi ucieczki też odpadały, chyba że udałoby mi się przyjąć formę, ale wolałem nie ryzykować. Niedługo potem mężczyźni wrócili i pociągnęli mnie dalej za sobą. Jeśli jak dotąd było trudno uciec, to teraz stało się to niemożliwe. Wszelkie na to nadzieje zgasły, jednak nie miałem zamiaru tutaj pozostać. Teraz jednak byłem zdany na łaskę, bądź nie łaskę dowódcy tego oddziału. Nie chciałem się z nim spotkać, ale nawet nie miałem prawa omówić p prostu mnie zatargali pod drzwi pokoju, w którym urzędował. Weszli do środka, pozostawiając mnie pod czujnym wzrokiem jednego ze strażników. Wewnątrz toczyła się chyba dyskusja. Trwało to długo, a ja zaczynałem już powoli dochodzić do siebie. Ból głowy powoli ustawał, a ja zaczynałem czuć się normalnie. Po pewnym czasie zmęczenie zniknęło całkowicie. Czułem, że wreszcie mogę im się oprzeć. Nie miałem już wtedy jednak wiele czasu. Jeden z dwóch mężczyzn wprowadził mnie do pomieszczenia.
Nie podobało mi się to miejsce, ani człowiek który siedział za biurkiem, na którym leżało mnóstwo papierów. Sam mężczyzna był jasnowłosy i skupił swój wzrok na kilku dokumentach, by następnie przenieść go na mnie. Mężczyźni, który mnie tutaj zaprowadzili, opuścili pomieszczenie. Zostałem sam na sam z tym człowiekiem.
-Moi ludzie powiedzieli mi co robiłeś w lesie –powiedział w końcu, wolałbym by milczał dalej. –Przemiana w morloka, potem coś podobnego do drzewa i mieszanki różnych organizmów. Ciekawe. Bardzo ciekawe.
Wstał i podszedł do mnie. Nie byłem z tego powodu zadowolony.
-Następnie przybrałeś postać stali, dość interesujące umiejętności. Ciekawi mnie tylko, dlaczego nie ma cię w żadnych spisach, sporządzonych na obszarze tego państwa.
Spojrzał mi prosto w oczy, jakby próbując coś ze mnie wyciągnąć. Nie miałem zamiaru powiedzieć mu niczego.
-Od ciebie powinienem, jednak się czegoś dowiedzieć. Jak się nazywasz?
-Nikt.
-Skąd pochodzisz?
-Znikąd.
Po jeszcze kilku pytaniach wydawał się moimi odpowiedziami już zirytowany. Nie wiedziałem ile jeszcze wytrzyma, ale chyba kończyła mu się cierpliwość, a ja nie zamierzałem odpowiadać w inny sposób. Usiadł z powrotem i zaczął uderzać palcami o stół, nie przerywając przy tym kontaktu wzrokowego. Miał już wtedy chyba mnie dość.
-Mógłbyś z łasi swojej przestać kłamać –powiedział w końcu w gniewie.
-Kiedy ja nie kłamię.
Ta odpowiedź już chyba go wykończyła, ale ja naprawdę nie kłamałem. Nie posiadałem ni imienia, ni nazwiska, nie wiedziałem do końca skąd pochodziłem, nie pamiętałem niczego przed zamieszkaniem w lesie. Powiedziałem, więc tylko prawdę.

Od Tonili c.d. Aerney'a

Po wyjściu z karczmy zabraliśmy konie ze stajni i opuściliśmy nieduże miasto. Do Revium było już niedaleko, ale droga z tym gburem ciągnęła się w nieskończoność. Nasze rozmowy polegały głównie na nieprzyjemnych docinkach i przechwalaniu się przez Aerney’a. Idiota! Wyklinałam na niego w myślach. Nakopie Elegii do tyłka za to, że każe mi przebywać w towarzystwie takich typów, ale mus to mus. Popędziłam Rosh’a do galopu i wyprzedziłam młodego mężczyznę chcąc odciąć się od jego głupich zaczepek. Srokaty ogier podrzucił łbem niezadowolony, ale mimo masywnej budowy to w roli biegacza sprawdzał się niezawodnie.




 Aerney chciał się ścigać, ale piorunującym spojrzeniem dałam mu do zrozumienia, że nie mam ochoty. Chyba dał spokój. Gorzej niż z dzieckiem! Po około następnych dwóch kilometrach drogi Rosh zwolnił i zarżał nerwowo.
-Shi? Co jest?-zapytałam, klepiąc go po szyi. 
Byliśmy w terenie otoczonym z dwóch stron niewielkimi wzniesieniami, które porastały gęste lasy. Chłopak dogonił nas i zatrzymał konia.
-Co się dzieje?-zapytał. Jego koń też drobił nerwowo.
-Nie wiem…-Spojrzałam w kierunku lasu.
-Cholera!-syknęłam, gdy mym oczom ukazały się błyszczące, wielkie ślepia pomiędzy pniami drzew. Zaraz zaś pojawiły się kolejne.
-Radrody!-wrzasnęłam. 
Popędziłam Rosh’a, który przerażony rzucił się do szaleńczego biegu. Wierzchowiec towarzysza również. Stado złożone z około siedmiu Radrodów zaczęło pościg czując w nas łatwy łup. Zadziwiająco szybkie drapieżniki siedziały nam prawie na ogonach.
-Nie uciekniemy! Są za szybkie!-krzyknęłam patrząc na chłopaka. Miałam nadzieję, że ma jakiś plan.
<Aerney?>

Od Tonili c.d. Soraii

Podróż do Rutthen była długa i męcząca. Eric wysłał mnie tam z misją odebrania z rąk czarnego posłańca jakiejś niedużej paczki. Zadanie nie było specjalnie trudne. Posłańcem okazała się być niezbyt zaradna kobieta, która na mój widok narobiła pod siebie ze strachu. Przecież nie wyglądam groźnie… Po odebraniu jej przedmiotu zapakowanego w sztywny papier ruszyłam w stronę powrotną. Cała akcja zaprowadziła mnie aż w gęsty, ale ładny las. Zwłoki kobiety zataszczyłam w pobliże jakiejś zimnej groty, gdzie pewnie niedługo wezmą je w obroty Dagany, bądź inne dzikie bestie. Otrzepałam ręce i ruszyłam w poszukiwanie mojego konia, który przepłoszony uciekł gdzieś razem z wierzchowcem Czarnej. 
-Rosh!-nawoływałam, ale konia jak nie było tak nie ma. 
Westchnęłam zrezygnowana i postanowiłam iść w kierunku brzegu lasu.
Uniosłam głowę do góry i właśnie wtedy mym oczom ukazała się drewniana konstrukcja na jednym z drzew. Wyglądała na starą, ale solidną. Odnalazłam chwiejną drabinkę prowadzącą do domku. Weszłam dość zwinnie, mimo iż szczeble trzeszczały ostrzegawczo pod moimi nogami. Otwarłam szerzej oczy ze zdziwienia, gdy dostrzegłam skromny, ale nietypowy wystrój domku. Nieco dziecinny, ale… miał swój urok. W środku widniały stare rysunki zwierząt wykonane prawdopodobnie ręką małego artysty. Nie zdążyłam się nazachwycać, gdy do mych uszu dotarł nieprzyjemny, chrapliwy głos.
-Nie wiesz, że nie ładnie włamywać się do cudzego domu?-Odwróciłam się gwałtownie. 
Przed sobą ujrzałam stworzenie, którego nie widziałam nigdy wcześniej. Prawdopodobnie był to Biały, bądź Czarny w swojej Formie. Jej głowa, bo była kobietą, przypominała głowę kocią. Długi ogon bujał się nerwowo, a w szponiastych dłoniach ściskała broń.
-Przepraszam… Ja tylko tędy przechodziłam. Domek wyglądał na opuszczony. Czysta… ciekawość-rzuciłam, kierując dłoń do sztyletu u pasa. Była w swojej Formie… Nie mam szans. Koniec ze mną. Przełknęłam ślinę patrząc na nią nerwowo. 
<Soraya? Wybacz, że czekałaś tak długo…>

Od Epiceii c.d. Tonili - Misja "Próba Wrobienia"

      Nigdy nie jestem pewna co przyniesie mi kolejny świt w Rebelii. Czasem są to dni spokojne, wypełnione trajkotaniem Delvy oraz towarzystwem Toni i Rais. A czasem... Samo wspomnienie tego, co zobaczyłam podczas pierwszej misji mrozi mi krew w żyłach. Po prostu czuję, że zaczynam odchodzić od zmysłów. Dlaczego? Dzień po złożeniu Elegii raportu z pierwszej misji musiałam iść na miasto odebrać ważne dokumenty od naszych wspólników. Niestety, w drodze powrotnej uraczył mnie widok zjawy z urąbaną w połowie głową. Był to rosły mężczyzna z barami jak sam kat naszego miasta. Zabawne, bo mimo przerażenia i natychmiastowej ucieczki nie zemdlałam i chyba wiem dlaczego. Od kiedy zjawy, potwory, czy takie tam, piją (a przynajmniej próbują) piwo pod karczmą? Biedak nawet kufla nie mógł chwycić i się pieklił z tej przyczyny. Trochę mu współczułam... Ale nie pomogłabym za cholerę!
      Dowiedziałam się jakie zadanie ja i Tonila musimy wykonać. Masując się ręka po karku szłam za Pryzmą i myślałam. Zastanawiała mnie ta cała Garwena. Przez moje małe obeznanie wśród Białych i przesiadywanie w pokoju nie znam tu wielu ludzi. Może garstkę, resztę dobitnie ignoruję lub boję się podejść doń bliżej, niż na odległość trzydziestu stóp.
Cóż... Koniec obijania się, trzeba się wziąć do tej niewdzięcznej pracy.
- Hej, Toni. - odezwałam się. - Powiedz mi, skąd znasz Świszczącą?
- A, kiedyś grałyśmy razem w kości. Równa baba! - powiedział​a białowłosa, z szerokim uśmiechem. - Nie wydaje mi się, by faktycznie spiskowała z Czarnymi...
"To wcale nie brzmi dobrze", pomyślałam. Z tej wypowiedzi wnioskuję, że nie znają się długo, bardziej przelotnie. Tonila za bardzo wchodzi w reakcje z innymi ludźmi, zbyt łatwo w nich wierzy, chociaż... Nie powinnam tego oceniać. Lepsza od niej nie jestem.
- Innymi słowy dużo o niej nie wiesz? - Chciałam się upewnić. - Każda informacja by się przydała.
- Nie. Nie dużo, ale... serio Wierzysz, że ona może zdradzić? Bardziej podejrzanie wyglądają Ci, co ją oskarżają. - Wzruszyła ramionami.
Skrzywiłam lekko buzię.
- Najciemniej pod latarnia, gadają... - Z kieszeni sukienki wyciągnęłam klucze do jednego z pokoju przesłuchań, w końcu skoro tu już jesteśmy, to czemu by nie przygotować jakiejś strategii? - Przypomnij, kto był oskarżony? Wiemy, z kim się zadają? Jak zarabiają? Trzeba będzie się postarać o osobne przesłuchanie i nietypowe pytania. Czym dziwniejsze i szczegółowe, tym łatwiej będzie wykryć kłamstwa i uniewinnić tą twoją Garwenę. O ile zeznania nie będą zgodne...
-No oskarżyli ją Haran Łuszczyk i Tępy Zack. Że niby zaciągnęła naszych dwóch do jaskini by tam zabili ich Czarni... Nie wierzę w to ani trochę.
      Przetarłam czerwone ze zmęczenia oczy. Cholera, nie sypiam dobrze, wykończę się... Wyjmując spod prostego, kanciastego biurka papier, atrament i pióra, nagle zdębiałam.
- Co jest? - Tonila podeszła by spojrzeć na puste pożółkłe kartki.
- Kur... - "wa" dokończyłam w myślach. Zapomniałam. - Jeszcze nie umiem zapisać niektórych rzeczy, coś skopię w pytaniach i zapomnę co miałam na myśli... - burknęłam kładąc głowę na szorstkim blacie. - Jestem beznadziejnym przykładem porażki systemu nauczania dla sierot.
- To miał być żart? - Białowłosa wyszczerzyła się ni to złośliwie, ni z dezaprobatą. Wydaje mi się, czy tylko ja to wzięłam na serio?
- Chodź do Raffaela. On z tego co wiem dobrze pisze. Szybko! - Pociągnęła mnie za sobą w stronę rotundy, wokół której poustawiane były stoły. Przy jednym z nich, razem z kilkoma innymi facetami, siedział Rafa.
- A czytać to ty umiesz? - zapytała​ zaskoczona. Odkryłam, że się czerwienie.
- Oczywiście, że tak...! Umiem, ale jeszcze pracuje ciężko by lepiej sobie z tym radzić- wyznałam. - Na razie musiałam zacząć podstawy pisania, bo potem może być za późno na naukę czegokolwiek. Tak mówi Lasstin. - Tonila spojrzała na mnie z lekkim zadziornym uśmiechem i podbiegła do Raffaela.
- Rafa, masz dłuższą chwilę? Chciałyśmy cię prosić o przysługę.
Mężczyzna uniósł dłoń do góry, pokazując, by Toni dała mu chwilę. Rzucił kości i czekał, aż się potoczą.
-No i to, kurwa, rozumiem! - krzyknął zadowolony. - Cała piątka!
Zgarnął sumę wygraną od przeciwnika, przeprosił towarzyszy i podszedł do mnie i Pryzmy.
- No, słucham was. O co chodzi? - zapytał.
- Miałbyś może pięć minut? - zapytałam. - Eric prosił nas o rozwiązanie jednej sprawy, a do tego potrzebujemy kogoś, kto umie pisać. - "Epicea, zaprzestań się rumienić, wyglądasz głupio, zwłaszcza taka blada baba, jak ty" pomyślałam. - I chciałam Ci jeszcze raz podziękować za pomoc wtedy, w mieście.
-No nie ma sprawy. Czego wam trzeba? - zapytał, obdarowując nas szczerym uśmiechem.
-Chodzi o zapisanie paru pytań do przesłuchań.- wyjaśniłam.

-Oho, coraz większe powodzenie jako mówczyni? - Z coraz szerszym wyszczerzem zerknął za siebie. - Gruby! Zaraz dokończymy, tylko pomogę młodym! - Jego towarzysz skinął głową. - No dobra, dziewczyny. Kartka, pióro i wio.

[...] Po dziesięciu minutach cała kartka była zapisana estetycznym pismem.
- Aż dwadzieścia pytań? - zdziwił się. - Nie za dużo trochę?
- Zależy od ich odpowiedzi. - Wzruszyłam ramionami i zabrałam od niego gotowy dokument. Na moją buzię wkradł się lekki uśmiech. - Znowu muszę ci podziękować. Ale jeszcze jedno pytanie: Wiesz gdzie jest Tępy Zack i Łuszczyk?
- Ostatnio widziałem ich obydwu w karczmie nieopodal wschodniej bramy. Ale gdzie są teraz... Tego nie wiem. - Wzruszył lekko ramionami. Cholera. Mogą być wszędzie... Nienawidzę komplikacji.
- No to idziemy! - rzuciła Tonila z szerokim uśmiechem.
- A-ale...! - zawahałam się. Jednakowoż, moja droga przyjaciółka nie zna tego słowa i szybko pochwyciła mnie za rękę.
- No nie marudź, tylko chodź!
- A...! A nieważne... - burknęłam. - Jeszcze raz dzięki, Rafa! - zawołałam do wyszczerzonego faceta, pragnącego już wrócić do swojej gry. Niech oszukuje ludzi dalej, założę się, ze te kości są lewe.
      Dopiero na którymś z korytarzy prowadzących na zewnątrz zatrzymałam siłą rozpędzoną skrytobójczynię.​ 
- Wyjaśnij mi, jak masz zamiar ich znaleźć?! - warknęłam.
- To zostaw mnie! - Jej oczy świeciły z podniecenia na myśl o poszukiwaniach. - Rozdzielamy się. Ty przeszukasz górny odcinek wschodni, a ja dolny. Widzimy się na rynku! - powiedział​a i pomknęła jak strzała do jednego z wylotów na miasto.
- Toni...! - jęknęłam. - Nie zostawiaj mnie, kretynko! Słyszysz?! - wydarłam się za dziewczęciem, które miało mnie głęboko w poważaniu. Ta jedynie puściła mi buziaka w powietrzu i zniknęła za zakrętem, jak jakiś cholerny chochlik z armatką w dupie. Westchnęłam. 
Więc... Mam sobie przeszukać kawał miasta. Mam to zrobić bojąc się wyjść z pokoju w tej całej Rebelii... 
     "Powodzenia, Epicea, powodzenia. Prędzej ta nieposkromiona białowłosa wichura ich dopadnie, niż ty buty założysz."

<Tooooonila?>

poniedziałek, 17 lutego 2014

Pierwszy awans!

Wszem i wobec ogłaszam, że Epicea jako pierwsza awansuje na drugi poziom! Dzięki temu jej siła zwiększa się, umiejętności oraz pozycja wzrastają! Gratuluję i życzę dalszych sukcesów! 

Wyniki konkursu!

Witajcie! Zgodnie z umową dziś jest dzień ogłoszenia konkursu. Wszystkie prace były piękne, ale tylko trzy zasłużyły na główne nagrody. Zgodnie z anonimowym jury podjęliśmy decyzje punktując wszystkie wasze prace. A więc, żeby nie przedłużać...

I miejsce zajmuje śliczna praca Epiceii. Gratulujemy wygranej i przyznajemy zasłużone 400 punktów!


II miejsce zajmuje równie ciekawa praca Godretha. Gratulujemy i przyznajemy zasłużone 300 punktów!


III miejsce zajmuje nieodstająca urokiem od reszty praca Narhael'a. Gratulujemy i przyznajemy 200 punktów!


Pozostałe prace były równie cudne, ale niestety, wygrać mogą tylko III. Mimo wszystko, osobiście Aerney'owi, którego praca urzekła mnie osobiście prostotą i urokiem przyznają nagrodę z wyróżnieniem o wartości nie 70, a 100 punktów doświadczenia! 


Pozostałe prace niewyróżnione zgodnie z umową dostają po 70 punktów.

Gratulujemy jeszcze raz wszystkim! 

Od Erthorana- Początek cz.3


Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Przesadziłem z ostatnią przemianą. Byłem jakiś ociężały i dalej nieprzytomny, obrazy z poprzedniego wieczora wirowały mi w głowie. Dopiero po chwili udało mnie się ułożyć je w całość. Przypomniałem sobie wszystko dokładnie i kiedy tylko zorientowałem się, że leżę związany obok wygasłego ogniska, chciałem uciec jak najszybciej. Nie mogłem jednak, gdyż po wczorajszej przemianie czułem się słaby i naprawdę nie miałem energii na następną. Zastanawiało mnie tylko co też mają zamiar ze mną zrobić. Słońce już wstało, więc musiało być dość późno. W miarę swoich możliwości rozejrzałem się po polanie. Namiot stał postawiony po drugiej stronie, naprzeciw korzenia. Kiedy mocno odwróciłem głowę dostrzegłem także coś co było skutkiem wczorajszych wydarzeń. Sahta leżała martwa na śniegu, a wokoło niej śnieg zabarwił się na czerwono. Była przebita na wylot. Jej brązowe futro całe ociekło w krwi spływającej z grzbietu. Pysk leżał bezwładnie na ziemi, a jej oczy już nigdy nie miały się otworzyć. Czułem się z tym źle. Być może gdybym nie szedł dalej za ludźmi, nic by się nie stało. Teraz jednak nie było czasu na rozmyślanie co, by było gdyby, gdyż właśnie wtedy z namiotu wyszli ci dwaj mężczyźni. 
Stanęli nieopodal i jeden szepnął drugiemu coś do ucha. Wywnioskowałem, ze chodziło o mnie, ponieważ mężczyzna ruszył wówczas w moim kierunku. Zupełnie nie byłem pewny co w takiej sytuacji mam robić. Zdziwiło mnie to co zrobił. Przeciął moje więzy, jakby niczego się nie obawiając, zresztą rzeczywiście nie miał czego. I tak nie byłem w stanie uciec.
-Wstawaj –powiedział, a ja ledwo podniosłem się z ziemi. Coraz bardziej ciekawiło mnie co mają zamiar ze mną zrobić. Nie pytałem jednak o nic. I poszedłem za nimi. 
Nie byłem szczególnie zadowolony, kiedy zbliżaliśmy się do wioski. Zbyt wielu ludzi się tam kręciło, oni jednak wydawali się zupełnie zadowoleni. Chłopi tłoczyli się wokół domów i zagród. Nawet w zimie mieli ręce pełne roboty, ze swoją trzodą. Nie wiem dlaczego się zatrzymaliśmy, ale jeden z mężczyzn wszedł do jakiegoś domu, a drugi został, by mnie pilnować. Nieopodal kłóciło się dwóch chłopów.
-Jo wom mówię, żem jo widzioł to potórsko –powiedział pierwszy.
-Jo zaś tobie gospodorzu, że nic żeście nie widzieli, jeno jakie omamy mieliście –odrzekł mu ten drugi.
-Jak żem nie widzioł to cóż to było. Jo wom mówię żem widzioł stwora co wyższy był niż ta chałupa. 
-Wzrok wom szwankuje, na słońce żeście się za dużo potrzyli gospodorzu.
I tak się zaczęli kłócić. Czasem tego nie rozumiem. Zamiast wierzyć we wszystko co ludzie gadają poszliby to sprawdzić. Oni tymczasem za potwora uznają wszystko, cokolwiek ktokolwiek zobaczy i wyda mu się nienaturalne. Znów zapewne widzieli tylko przerośniętego Maszkarona.
-Wy to bojki jakieś prawicie, kto wos posłucha, ja se nie dam wody z mózgu robić. 
-Widzieliście zapewne maszkarona, gospodarzu –powiedziałem, włączając się do dyskusji. Natychmiast dwaj chłopi odwrócili się w moją stronę, ten który mówił ostatni, powiedział:
-Chłopok dobrze goda, słuchajcie go gospodorzu, dobrze goda.
-A jo wom mówię, żem widzioł, com widzioł i zdania nie zmienię.
I znów zaczęli się kłócić. Nie wiedziałem, czy powinienem się drugi raz wtrącać, wiec przysłuchiwałem się tylko dalszemu przebiegowi rozmowy. Zresztą nie miałem szczerze mówiąc na to ochoty. Rozmowa była nader interesująca, choć oczywiście nie zakończyłaby się nigdy zwycięstwem żadnej ze stron. Nie mogłem jednak śledzić jej wiecznie, gdyż wtedy właśnie drugi z ludzi którzy mnie tu zaprowadzili wyszedł z chałupy i chwycił mnie za ramię, ciągnąc dalej przez wieś. Dopiero po chwili zorientowałem się, że mają zamiar zabrać mnie do siedziby Czarnych. Nie podobało mi się to jakikolwiek mieli co do mnie plan. 
Za wsią był krótki odcinek gościńca prowadzący do miasta. Było ufortyfikowaną twierdzą, czegokolwiek ludzie w nim mieszkający się obawiali, mało prawdopodobne, by mogło tam wejść. Ja natomiast byłem tą opcją lekko przerażony. Sam ogrom miasta mnie przytłaczał. Nie rozumiem dotąd jak można w czymś takim mieszkać. Niedługo jednak miałem mieć znacznie większe problemy.

Od Aerney'a c.d. Tonili

Wyszczerzyłem zęby, w możliwie irytującym uśmiechu.
-Oczywiście, że nie- powiedziałem- Gdybym wiedział, co mam przekazać, wszystko byłoby bez sensu.
Dziewczyna uniosła pytająco brew. Oparłem się łokciami o stół, nachylając się nieco w jej stronę.
-Gdybym wiedział, byłbym bezwartościowy dla Białych. Jakiś ptaszek szepnąłby co nieco Czarnym i koniec sprawy. Jeśli informacje nie byłyby dla mnie tajemnicą, wszystko byłoby zbyt łatwe- widząc zupełny brak zrozumienia w jej oczach, dodałem- Nigdy nie zrozumiesz Słowików.
-Jesteś...- zaczęła, kręcąc głową z niedowierzaniem. Wyręczyłem ją w dokończeniu.
-Cudowny. Idealny. Błyskotliwy i nadzwyczaj inteligentny. Przecież wiem.
Pociągnąłem długi łyk piwa. Gorzkie, mocne.
-Idiotą. Zadufanym w sobie...
-Dupkiem?- znów uśmiechnąłem się szeroko.
Pryzma przewróciła oczyma, jakby wzywając na pomoc zastępy umarłych. Czy czegoś tam innego.
Przez kolejne kilkanaście minut popijaliśmy piwa w milczeniu, ja starając się ukradkiem spojrzeć na cudowną kelnerkę. Cholera by to wzięła. Ją wzięła. Przeklętą Pryzmę. Albo śliczną dziewczynę. 
Koniec. 
-Idziemy już- powiedziałem, wstając. Moja przymusowa towarzyszka spojrzała nade mnie spode łba. 
-Mógłbyś trochę grzeczniej?- zapytała. 
-A ty szybciej?- zdążyłem już zarzucić na ramiona płaszcz, a ta dalej siedziała zabijając mnie wzrokiem. 
Zaciskając zęby ze złości podniosła się z ławy i ruszyła za mną. Zdążyłem jeszcze uśmiechnąć się szeroko do barmanki, idąc w stronę drzwi. 

<Pryzma? >

Od Natryi- ,,Moja historia" cz.4

       Moje pojawienie się w mieście było dość spontaniczną akcją. Postanowiłam w końcu uzupełnić zapasy narzędzi i broni, zakupić materiały na ubrania lub właściwe odzienie, może coś do jedzenia, czego sama nie mogłam znaleźć lub wyprodukować. Wspomniał mi się bochenek chleba, który dostałam od Ireth, gdy opuszczałam Lorhię.
          Przejrzałam swój ekwipunek. Większość była mocno sfatygowana, ale nie była w sumie taka, jaką nieraz widywało się wśród żebraków. Ze skór upolowanych zwierząt zdołałam zrobić sobie proste spodnie oraz koszulę na ramiączkach, co nie wyglądało tak tragicznie. Kurtka jeszcze na mnie pasowała i nie była zbyt zdarta. Z kolei moje obuwie... Lorhiański szewc spisał się znakomicie, bo podeszwy nadal były całe – choć pozostałe elementy musiałam już łatać sama. Nie była to najpiękniejsza robota, ale przynajmniej nie chodziłam boso.
          Cieszyłam się, że odchodząc od rodziny zabrałam również nieco pieniędzy. Były to moje własne oszczędności, które otrzymałam za pomoc w okolicznych zakładach i tym podobnych. Nie za wiele, ale zawsze coś.
          Gdy stanęłam na krawędzi jaskini i zasunęłam plecione z gałęzi, mocne wrota, byłam już umyta w okolicznym źródle, a przydługie włosy opadały mi na plecy w postaci warkocza. Chyba mogłam iść. Ledwie się ruszyłam, obok mnie pojawił się Ingvar. I wtedy mnie olśniło. Przyklękłam przy przyjacielu i spojrzałam mu w oczy.
– Ingvarze – powiedziałam powoli. – Musisz tu zostać. Słyszysz, zostań. Idę tam, gdzie mogą cię zabić, jeśli tylko cię zobaczą.
          Zaskowyczał cicho, ale zdawał się mnie rozumieć. Jednak cała jego postawa wyrażała protest. Wstał, zrobił kilka okrążeń w pobliżu jaskini – co jakiś krok czy dwa oglądając się na mnie oskarżycielsko – po czym usiadł przede mną i wtulił łeb w moją rękę.

          Nie chcę.

  – Ingvar! – Wydawało mi się. Musiało się wydawać. Przecież zwierzęta nie mówią.
          Ale ty mnie rozumieszWięc mogę do ciebie mówić.
  – No to pozostań tu. Ludzie nienawidzą morloków. To dla nich krwiożercze bestie.

          Ja jestem bestiąJestem groźnym zwierzęciem. I potrafię zabijać, jak moi bracia. Ale ciebie nie skrzywdzę. Ciebie kocham. I tobie jestem posłuszny. Choć nie dam zrobić z siebie niewolnika. Dlatego idź. A ja będę się trzymał w twoim cieniu. I możesz mówić do mnie myślą. To nawet łatwiejsze od mowy. I zawsze cię usłyszę.

          A ja ciebie, Ingvarze.

          Idź.

          Więc poszłam.

          Ku mojej uldze, Rahtsara nie była bardzo odmienna od korron-thumskich miast; w końcu była pod ich ciągłym wpływem, jako miasto przy granicy z tym państwem. Obawiałam się, że mój wygląd będzie jakoś znacząco różny od ludzi, którzy tam mieszkali, ale na szczęście sporo z nich odziewało się w skóry czy generalnie zdawało się właśnie wrócić z gór. Chyba nie byłam też zbyt zdziczała, skoro nikt nie patrzył się na mnie podejrzliwie. Za niewielkie sumy kupiłam nowe noże robocze, kilka kawałków pieczywa, krzesiwo, obuwie oraz nowy strój w ogóle. Największym moim wydatkiem była wizyta w warsztacie kowalskim.
          Za ladą stał potężny mężczyzna, całkiem brudny i spocony – zarówno z powodu gorąca buchającego z pieców jak i pracy, którą wykonywał. Kiedy mnie spostrzegł, uniósł lekko brwi. Spodziewałam się, że nie widuje u siebie zbyt wielu kobiet.
  – Witam, w czym mogę służyć? – spytał uprzejmie, lustrując mnie od góry do dołu.
  – Potrzebuję labrysa podobnego do tego. – Wyjęłam z torby swój własny, wykonany w Lorhii. Podałam go mężczyźnie.
  – Piękna robota – powiedział po obejrzeniu broni. – Widzę w tym rękę mistrza zza naszej wschodniej granicy.
  – Owszem – odparłam. – Chwalę go sobie, jednak z biegiem czasu wszystko się zużywa. Toteż byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyś, panie, dołożył swojego kunsztu i wykonał dla mnie podobne zlecenie.
  – Myślę, że jestem w stanie mu podołać.
  – Ile czasu i pieniędzy musiałabym zapłacić?

          Cenę przyjęłam bez mrugnięcia okiem. Z tego, co zdążyłam zauważyć po rzeczach wystawionych w zakładzie, kowal ten był dobrym rzemieślnikiem. Z kolei godzin, jakie mistrz Enzo wyznaczył mi na oczekiwanie, było zbyt mało by wrócić do jaskini, i zbyt wiele by móc je efektywnie wykorzystać w mieście. Postanowiłam mimo to powałęsać się nieco po Rahtsarze, poobserwować ludzi, i wymyślić sposób na pozyskanie funduszy na kolejne wyprawy do miasta.
          Cały czas wyczuwałam obecność Ingvara, co dawało mi pewnie uczucie spokoju i bezpieczeństwa. Wyjątkowo gładko przyjęłam wiadomość, że mój czworonożny przyjaciel jest zdecydowanie więcej, niż tylko zwierzęciem. Zastanawiało mnie to, czy inne stworzenia posiadają taką inteligencję, wiedzę i intuicją tak bardzo ludzką.

          To zależy, Natryo, usłyszałam. Ingvar, odzywając się w mojej głowie, miał dość przyjemny głos: niski i chrapliwy. Niektórzy są w stanie przyswoić pewną ilość informacji i je wykorzystywać, ale to jest należne każdemu gatunkowi i osobnikowi. Niewielu natomiast jest lotnych. I jeszcze mniej z nich potrafi związać się z człowiekiem w jakikolwiek sposób. Jako szczeniak wiedziałem, że kiedyś zdarzało się umysłowe powiązanie, zanim Ludzie Krwi się podzielili. Aby ono powstało, musi dwie dusze połączyć coś szczególnego. To nie jest coś, co da się wypracować, nauczyć. Jesteśmy więc jedyni. Gdyby Ludzie tak bardzo nie byli wpatrzeni w siebie, osiągaliby więcej i mogliby więcej.

          Człowiek, w pogoni za swoim własnym sukcesem i w wirze walki, po prostu zapomina o sile swojego otoczenia.

          Wiesz o tym najlepiej. Być może to, że potrafisz czerpać z natury, zdecydowało o tym, że teraz posiadamy jeden głos. Bo umiesz też oddawać.

          Możliwe, odpowiedziałam. Szłam akurat obok miejscowej karczmy. Ze środka wyszło kilku dość młodych mężczyzn, głośno się śmiali. Jeden z nich, wysoki, o nietypowych jasnoblond włosach, zatrzymał się nagle i z jakimś jakby cielęcym zachwytem zaczął patrzeć gdzieś w moim kierunku. Obejrzałam się szybko przez ramię, ale nikogo za mną nie było – więc prawdopodobnie patrzył się na mnie. Wydawało mi się, że jest wystarczająco pijany, by głupio zawiesić oko na czymkolwiek, więc obrzuciłam go obojętnym spojrzeniem i ruszyłam dalej przed siebie.

          Chciałabym móc odtworzyć twoje ucho, podjęłam. Czuję się w jakichś sposób winna, że nie pospieszyłam ci z pomocą od razu.

          Skąd mogłaś wiedzieć, że tam byłem? Gdyby był człowiekiem, pewnie wzruszyłby ramionami. I tak się nieźle spisałaś, przynajmniej coś mi z niego pozostało.

          Jeśli opanuję moją energię, spróbuję coś zaradzić, obiecałam. Muszę zacząć naprawdę ją kontrolować, bo wystarczy byle silniejszy stres i się przemieniam.

          Dasz radę, Natryo. Jakoś temu zaradzimy. Tymczasem, bądź czujna. Ja będę polował, więc nie będę myślał jak człowiek.

  – Do zobaczenia za kilka godzin – mruknęłam na głos. Obecność morloka zelżała, stając się łuną jaśniejącą w oddali mojego umysłu. Uspokajająca sytuacja.
  – Ahm, z kim...?
          Odwróciłam się błyskawicznie i odruchowo lekko ugięłam nogi, jakbym szykowała się do obrony przed drapieżnikiem. Mogłam się spodziewać, że ów podpity młody człowiek pójdą za mną. Powinnam być bardziej przewidująca.
          Przypatrzyłam się mu dokładniej, pociągnęłam nosem. Nie był aż tak pijani. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że był zupełnie trzeźwy.
  – Nie twój interes – powiedziałam w końcu, prostując się. Po chwili odezwałam się znowu, przybierając groźniejszy ton. – Czego chcesz?
          Wyraźnie się zmieszał. Spuścił wzrok, milczał chwilę, i w końcu przemówił, siląc się na swobodny ton.
  – Niczego, naprawdę. Po prostu nie widuje się tutaj kobiet poruszających się samotnie.
  – I to jest pretekst by mnie śledzić? Wybornie. Możesz znaleźć sobie inny obiekt.
  – Ale...
  – Ale co? – warknęłam. Zaczynał mi już działać na nerwy. Chyba zbyt długo trzymałam się z dala od jakiegokolwiek człowieka. Naprawdę wolałam kamienie.

          Ekhm.
          No dobrze, ciebie też.

  – No myślałem, że chociaż porozmawiamy, cokolwiek. Wybacz, ale nie wydaje mi się, że masz cokolwiek więcej do roboty, a późnymi popołudniami robi się tu niebezpiecznie.
  – Ależ z ciebie altruista. Podaj mi trzy powody, dla których nie powinnam ci teraz splunąć w twarz i się oddalić, a się zastanowię – rzuciłam, robiąc krok w tył. Chłopak nadrobił tę odległość trzykrotnie, zrównując się ze mną. Zmarszczyłam brwi i wykonałam lekki półobrót, żeby znalazł się u mojego boku, skoro tak bardzo chciał. W razie zagrożenia mogłabym łatwo odskoczyć.
  – Jestem trzeźwy.
  – Niektórzy i w tym stanie dopuszczają się różnych paskudztw – odparowałam. Nie zbiło go to jednak z tropu; intensywnie myślał.
  – Hmm, nikt inny zapewne nie zaproponuje ci swojego towarzystwa.
  – Ma to oznaczać, że jestem tak paskudna, czy że właśnie ty masz zamiar bezinteresownie się mną zająć? – Prychnęłam, ładując ironię w końcówkę wypowiedzi.
  – W żadnym wypadku to pierwsze, a drugie jest moim odruchem. Jakkolwiek widzę, że masz wojownicze usposobienie i w kaszę dmuchać sobie nie dasz, to przydałby ci się ktoś, kto ma nieco fizycznej siły.
          Typ miał gadane, nie mogłam powiedzieć. I nawet miał trochę racji.
  – No, dobrze, to jeden punkt już masz. Jeszcze dwa.
  – Myślę, że jesteś interesującą osobą, i nie będę się przy tobie nudził. – Już miałam dodać coś od siebie, ale blondyn był szybszy. – Z kolei sam chyba nie jestem esencją nudy, więc i tobie zapewni to nieco rozrywki na to długie popołudnie.
  – Powiedzmy, że zaliczone – powiedziałam. – Jeszcze jeden argument i będę mogła nad tym pomyśleć.
          Zerknęłam na niego z ukosa. Miał całkiem ładny profil.
  – Po prostu mi się spodobałaś, i chciałbym cię bliżej poznać. A ty tym samym zyskałabyś nowego znajomego. – Wydawało mi się, że się zaczerwienił. Urocze.
          Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. Po jakichś stu krokach nie wytrzymał.
  – To jak?
  – Nie.
          Tak go to zszokowało, że się zatrzymał. A ja w tym czasie byłam już kilka metrów od niego, znikająca w najbliższej uliczce, potem idąca równoległą. Nie miałam do niego za grosz zaufania, chociaż wydawał się całkiem sympatyczny. Wiedziałam, że pozory mogą mylić. I nie miałam zamiaru dać się nabrać.

          Spędziłam więc te cztery kolejne godziny krążąc po Rahtsarze, zapamiętując jej układ oraz mieszkańców. Jedną z pierwszych moich obserwacji były pewne naleciałości z sąsiedniego państwa – śladowa dyskryminacja kobiet czy rozdzielanie społeczności na warstwy. Kolejna rzecz: nieco inny kanon urody. O ile w Korron-Thum ludzie byli jasnej karnacji i dość ciemnych włosach i oczach, w Pluvii częściej spotykało się blond włosy i niebieskie bądź zielone oczy. I wiele wskazywało na to, że jestem jedną z nielicznych osób spoza Re'Vermesh. Nawet zważywszy na to, że do Korron było daleko jak kamieniem rzucić.
          Z tego powodu, skonstatowałam, akurat tutaj byłam dość rozpoznawalna. Musiałam nad tym popracować, aby lepiej wtapiać się w ów miejski krajobraz.
          Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy w końcu zaglądnęłam do warsztatu.
  – Witam ponownie – powiedział mistrz Enzo. – Doskonałe wyczucie czasu, labrys właśnie ostygł.
  – Mogę obejrzeć?
          Mężczyzna podał mi broń, i odsunął się ode mnie o krok, bym mogła w swobodnie ją wypróbować. Toporek ładnie leżał w dłoni, odpowiednio ciężki i idealnie wyważony. Krawędzie wybornie ostre, z obu stron śmiertelnie groźne. Rękojeść była częściowo zabezpieczona skórą, przez co przyjemna w dotyku i niewyślizgująca się z ręki. Wykonałam kilka zamachów i obróciłam labrys parę razy za pomocą nadgarstka.
  – Doskonała robota – powiedziałam z lekkim uśmiechem. Wyciągnęłam na ladę mieszek z odliczoną, umówioną wcześniej kwotą.
  – Cieszę się, że przypadł do gustu – odparł kowal. Popatrzył na mnie badawczo. – Niezbyt często zdarza mi się obsługiwać kobiety, tym bardziej znające się na broni. Oto poprzedni toporek – dodał, podając mi labrys Astiana. – Pozwoliłem go sobie nieco oczyścić.
  – Dziękuję. Jestem pewna, że dobrze mi posłużą. I że pewnie jeszcze nieraz pojawię się w tym warsztacie.
  – Jestem zaszczycony.
  – Żegnam, i raz jeszcze dziękuję.
  – Żegnam panią.


CDN