czwartek, 6 lutego 2014

Od Leali c.d. Tonili


Czasami są takie dni, kiedy nic się nie chce. Tak kompletnie, bez wyjątków. Nawet położenie się na ziemi i płakanie wydaje się bez sensu… Jak wszystko wokół. Ten kwiatek jest bez sensu, czemu tak głupio rośnie? Albo to drzewo – idealny przykład, takie obrzydliwie nijakie i zajmujące bez żadnego wyraźnego powodu miejsce na absolutnie czarnobiałej, nudnej Ziemi. Ta chata w sumie również niezbyt pięknie się prezentuje. A w środku mieszka pewnie głupi dziad z brzydką żoną i ośmiorgiem umorusanych gównem i błotem dzieci. Świat jest dziwny. Niepotrzebny mi tak, jak ja jestem niepotrzebna jemu.

Taaak… Dzisiaj chyba załapałam chorobę „tego dnia”.

Wyniosłam się z miasta jak tylko zwinęłam komuś chleb i ze dwa jabłka „na drogę”. Nie żebym wiedziała właściwie gdzie idę, jak długo będę to robić i czy w ogóle na miejsce dotrę. Po prostu schowałam jedzenie do małej torby (własnoręcznie uszytej, chociaż ze skradzionych materiałów) , westchnęłam ciężko po raz któryś już w tej godzinie i przekroczyłam mury, schowana na jakimś cuchnącym odchodami wozie. Sądzę, że w innym wypadku postanowiliby uraczyć gawiedź kolejnym trupkiem, MOIM trupkiem dokładniej; cóż, nie zawsze jest na tyle różowo że udaje się mi uciec nie pokazując twarzy. A czasami nawet jak mi odwali, specjalnie droczę się z ceklarzami, jak jakaś powalona dziewczynka z wiecznym apetytem na kolejne danie z adrenaliny.

Teraz miałam ochotę na co innego. Na jabłko. Niestety nie tylko ja ją miałam i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę… Takie brązowe, ogromne coś na czterech kończynach zakończonych kopytkami, na przykład. Chociaż nie, nie kopytkami, kopytami, tak. Doskonale pamiętam jak moje ciało przekonało się o tym, że jednak do małych, przyjaznych stworzonek ten cholerny demon nie należy.

- Wiem, że wiesz, iż je mam. – rzuciłam, siedząc spokojnie na jakimś drzewie – I przecież cię widzę, nie chowaj się tak. – dodałam, na co odpowiedziało mi urażone rżenie i trzask jakiejś gałązki. Dwóch. Ośmiu. Przechyliłam się trochę, żeby zobaczyć co ten wariat wyrabia. – Dam ci je, jak mnie gdzieś zawieziesz. – obiecałam, wyjmując słodki, żółty owoc z czeluści skórzanej torby – To jak?

Układy z koniem. Tak. Zdecydowanie jestem normalna i wcale nie upadłam na głowę. Każdy obcy zaświadczy…

Niecałe dwie godziny później nadal byliśmy daleko. Albo może jednak blisko? Nie do końca się orientowałam, gdzie pragnęłabym się w tym momencie znaleźć. W sumie podoba mi się to, że tylko siedzę i jeżdżę. I nic więcej. Ale…  Kurczę, nie, trzeba się gdzieś schować. Zaczyna zmierzchać, a w nocy może i mnie nic nie zje, tego diabła, na którym siedzę też, ale zadowolona z ewentualnego napadu na moją osobę raczej nie będę. Nie zdzierżę też, jeżeli ktoś mi zabierze chleb. Chciałabym coś w końcu zjeść, takiego… bardziej pożywnego. Tak, tak. Chlebek przede wszystkim. A w razie napadu obrzucam ich jabłkami. Co z tego, że mam tylko dwa… może wystarczy. Nie chciałam jednak ryzykować niepotrzebnie i koń najwyraźniej też, bo sam z siebie zjechał z gościńca i wjechał w jakiś las. No jestem ciekawa jak tam się schowa, na drzewo ze mną się nie wespnie… To by było ciekawe. Mina rozbójnika, który by wlazł tutaj i zobaczył konia na czubku sosny. Piękne. Zeskoczyłam ze zwierzaka i już miałam zacząć rozglądać się za jakimś miejscem do posadzenia zmęczonego od jazdy na oklep tyłka, kiedy coś popchnęło mnie lekko. A. No tak. Bydlę jednak jest inteligentne. I cholernie dobrze pamięta wszystko. Zwłaszcza obietnice dotyczące jedzenia. Mrucząc „już, już” wyciągnęłam jabłko z torby i podetknęłam je pod łeb zwierzaka. Zjadł je, nie omieszkując na koniec również wylizać moich palców. Poklepałam go po boku, po czym przeciągnęłam się.
- No więc dzisiaj nocujemy w buszu, Burek. – rzuciłam, na co odpowiedziało mi zirytowane prychnięcie konia. Nienawidzi szczerze nazywania go w ten sposób... I dlatego tak często to robię.

Otworzyłam leniwie jedno oko. Coś mi nie grało.

Faaakt, spałam najwidoczniej dość długo i spokojnie, wszak gdy wchodziłam na jakąś większe liściaste coś słońce dopiero zachodziło, a teraz był środek nocy. Ciemnej. Bardzo. Stłumiłam ziewnięcie, otworzyłam drugie oko, rozejrzałam się niepewnie i prawie spadłam z konara, na którym się wylegiwałam. Cholera. A więc jednak nie dane mi jest spokojnie gdziekolwiek się wybrać, co? Chciałam znaleźć swojego konia, jednak nigdzie go nie mogłam dojrzeć, chociaż robiłam co mogłam z miejsca, w którym siedziałam i z którego się choćby trochę nie ruszałam. Nie, nie ma. Nigdzie. Ale mnie cholernik nie obudził, tak? Egoistyczny kretyn. A ja mu jabłko dałam, no proszę! Pokręciłam głową i usiadłam, powoli i jak najciszej umiałam, tak żeby nie zwrócić na siebie uwagę właścicieli głosów, które mnie zbudziły. Jakieś szepty, i to wcale nie tak daleko jak miałam z początku nadzieję. Udało mi się nawet wstać, przylegając plecami do pnia tak, że wbijał mi się mocno tam, gdzie wcale bym nie chciała by cokolwiek kiedykolwiek mi się wbijało. A już na pewno, cholera, nie drzewo. Szepty, szepty, znajome uczucie napięcia, coś się dzieje… Czułam się jak skóra położona na ognisku. Pod spodem już gorąco, jednak od góry nadal nic nie widać. Póki co. I to ja decyduję, czy zacznie.

No więc zdecydowałam, że nie. Uspokoiłam szybkie bicie serca, odetchnęłam głęboko i zamknęłam oczy. Na chwilę, naprawdę. Zmuszona zostałam jednak do otworzenia ich, kiedy usłyszałam odgłosy jakiejś wrzawy. O? Uprzejmie zdziwiona, zaczęłam przyglądać się całej akcji. Łuki zaśpiewały jękliwie, światłą które widziałam daleko przed sobą zaczęły się chwiać. Czyżbym jednak spotkała tych rozbójników, o których tak się martwiłam? Prawdopodobnie. Powinnam chyba zwiać, póki są zajęci… O ile nie kręci się ich więcej gdzieś bliżej mnie. Zeszłam z drzewa dopiero, kiedy upewniłam się że na pewno nikogo więcej tutaj nie ma i póki co jestem względnie bezpieczna. O ile szybko i cicho pobiegnę… Albo znajdę swojego konia. Usłyszałam parsknięcie. Zbyt ciche, żebym mogła rozróżnić, czy to moje wredne zwierzę, czy wierzchowce tych ludzi, którzy mnie obudzili a aktualnie uskuteczniali jatkę gdzieś za moimi plecami. Usłyszałam krzyk i obejrzałam się za siebie. Może chociaż zerknę kto to? Mogą być coś warci, za samą informację gdzie ostatnio się ich widziało ceklarze by sypnęli jakimś pieniążkiem, albo dwoma… Westchnęłam. „Raz”, pomyślałam, „Zerknę i zwieję.”. Zbliżyłam się cicho, po czym stanęłam za jakimś drzewem i zaczęłam się im przyglądać. Niewiele w sumie widziałam, mimo to już miałam świadomość, że sama bym sobie rady nie dała. I, jak na zawołanie, usłyszałam gdzieś za sobą trzask. Dźwięk zwiastujący zbliżanie się tego cholernego demona, konia na tyle inteligentnego żeby się schować jak jest źle, ale jednocześnie na tyle głupiego, żeby myśleć że uda mu się „zakraść” do mnie, kiedy stoję tak blisko jakiejś cholernej grupki zbójów. Odwróciłam się żeby zwiać, póki jeszcze może jest na to czas. Przy okazji może dam jakoś znać zwierzęciu żeby dało sobie spokój z tymi podchodami, i albo zwiało albo wzięło mnie na grzbiet.

- Stój! Odwróć się! Kim jesteś? Szpiegowałaś nas? – zamarłam, słysząc głos jakiejś kobiety.

„No to hej, życie, czółko, czy co tam, dawaj grabę i spotkamy się w zaświatach” zdążyłam pomyśleć, po czym ze zrezygnowaniem westchnęłam o wiele ciężej i głośniej niż powinnam. Maska przerażonego dziewczęcia i do roboty, może nie będzie tak źle. Umrę albo szybko i prawie bezboleśnie, albo trochę poboli i zdechnę nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Odwróciłam się, zgodnie z poleceniem.

- Nie bij, nie zabijaj, ja tu tylko spałam i zwady nie szukam! – pisnęłam, unosząc ręce do góry. Dobra nasza, nie zabili od razu! Chociaż nie, w sumie… To raczej dobrze czy źle? – Leala jestem, szpiegowaniem się zaś nie zajmuję, bo jak widać marny by był ze mnie szpieg. – zachichotałam nerwowo. – No więc ten, no. Puścisz wolno, czy mam się martwić na jaką wiarę przejść przed śmiercią?

Droga upłynęła nam we względnym milczeniu, a przynajmniej tak mi się wydaje; nawet jeżeli coś do siebie mówili to nie słuchałam. Jedyny dźwięk na odbiór jakiego nastawiony był mój mózg to bicie mojego serca, coby się zoriencić czy chodzę jeszcze po ziemi czy już jestem na drodze do piekła gdzie znajome diabły mi kocioł szykują, oraz jakiekolwiek odgłosy wydawane przez konia. No bo w sumie czemu nie, może jest skończonym idiotą ale do tchórzy to mój zwierzaczek nie należy...
Jakoś tak nie wiem kiedy, z jakiej beczki teraz i akurat w tym momencie, ale wywiązała się jakaś rozmowa. W potoku słów wyłapałam swoje imię. Co ja, gdzie ja, grzeczne dziecko jestem i niewielu ludzi zabiłam! ...W każdym razie taką mam nadzieję.
Jakieś dziecko wyciągnęło w moją stronę dłoń. A ja cię proszę, kochanie drogie, uścisnę ci ją nawet, bo dlaczego by i nie! Tylko po kiego kija niby to zrobiła? Jakoś tak średnio czuję się jakbym na ścięcie szła, może mi jednak łba tak szybko nie upierdolą jak kurczakowi na niedzielę? Albo o, w ten sposób chcą żebym spuściła gardę (której trzymaniem się nawet nie kwapiłam, bo po co) i wyśpiewała wszystko co rzekomo wiem, a potem dopiero mnie zarżną. Tylko żeby im się czynności nie pomyliły, ja tam wolę przed śmiercią nie czuć się jak dziwka co ją stado pijanych ludzików przeruchało na powitanie poranka. Tak jakby byłoby mi to trochę nie w smak. Troszeczkę.
Więcej grzechów nie wymyślę, za wszystkie pomysły serdecznie wam napluję...znaczy no.

<Tonila?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz