niedziela, 16 lutego 2014

Od Natryi- ,,Moja historia" cz.3

   Szacuję, że byłam sama już jakieś pięć, może sześć miesięcy. Przez ten czas polowałam, urządzałam moją kryjówkę, codziennie biegałam i ćwiczyłam walkę z wyimaginowanymi przeciwnikami. Budowałam również kontrolę nad sytuacją, kiedy zyskiwałam tak ogromną siłę, moc, koncentrację – kiedy po prostu moja osoba i osobowość nabierała innego wymiaru i poziomu. Cały czas próbowałam odnaleźć to, co jest iskrą dla mojego płomienia. A ten czułam w sobie nieprzerwanie.
          Zwykle traciłam nad sobą panowanie, kiedy wpadałam w jakiś sposób w złość lub zaczynałam się bać. Silne emocje sprawiały, że puszczały mi nerwy i sznurki, co podtrzymywały moją demoniczność, jak ją nazywałam, na wodzy. Raz może udało mi się powstrzymać przemianę, choć ledwie świadomie.
          Nie wiem, ile spędziłabym tam sama, gdybym nie spotkała Ingvara. Dzień, w którym nasze ścieżki się skrzyżowały, na długo uznawałam za dotychczas najlepszy.
          Wyruszyłam akurat na polowanie. Moje skórzane spodnie sięgały ledwie połowy ud, koszula została podarta i przerobiona w szerokie pasy zasłaniające klatkę piersiową, i jedynie kurtka prezentowała się jeszcze jako-tako, służąc prawdziwie za ochronę. Przy sobie miałam lekko sfatygowany już labrys, sztylet, roboczy nóż oraz niewielką kuszę, która była moją własną konstrukcją. Wszystkie narzędzia znajdowały się na pasach skrzyżowanych na plecach oraz okalających nogi tuż pod zakończeniem nogawek.
          Dzień był dość suchy jak na specyfikę Feyraes. Zapachy szybciej rozprzestrzeniały się w powietrzu, a mgła nie blokowała widzenia. Wpływało to na moją sytuację dwójnasób: równie dobrze mogłam stać się ofiarą, co myśliwym. Wytężyłam więc wszystkie zmysły tak, aby móc być jak najbardziej efektywną.
          Skierowałam się na północ, w głąb lasów. Znałam je jak własną kieszeń, wiedziałam dokładnie gdzie szukać pożywienia. Miałam nadzieję trafić jakiegoś jeleniowatego zwierza, a prócz tego wrócić z solidną garścią jagód i ziół do przyprawienia mięsa. Zatrzymałam się i wciągnęłam głęboko powietrze, potem schyliłam się, obejrzałam podłoże. Wiatr wiał od wschodu, co wymusiło na mnie odbicie ze szlaku pod dmuchające powietrze. W ten sposób ruszyłam w ciemne zagajniki, wilgotne i miejscami bagniste. Tam właśnie spodziewałam się również znaleźć zwierzęta, które mogłyby zaspokoić mój narastający głód. Ukoiłam go energią – choć wiedziałam już, że to nie jest najlepsza metoda, jedynie doraźna. Ale na wędrówkę po terenie uznawanym za jedną wielką pułapkę musiałam mieć sporo siły.
          Duchota przytłaczała, podobnie jak poziom przepuszczalności światła przez korony wysokich, rozłożystych drzew. Był zupełnie nikły, ale i w takich warunkach dawałam jakoś radę. W powietrzu unosił się zapach gruntu, żywicy, jakichś odzwierzęcych wyziewów oraz, zdaj się, padliny. Przystanęłam i obejrzałam się przez ramię, by mniej więcej określić swoje położenie. Wtedy usłyszałam jakiś szelest. Około stu kroków ode mnie, jakby spomiędzy kilku głazów, które leżały między kilkoma niewysokimi drzewami lekko nad nimi pochylonymi. Wyciągnęłam kuszę z pochwy przymocowanej do prawego uda, i przygotowałam do ewentualnego użycia labrys zawieszony na pasku na biodrze.
          Najciszej jak potrafiłam zbliżyłam się do celu. Okazało się, że drzewa i kamienie znajdowały się nad wyjątkowo brudnym, mglistym jeziorkiem, bardziej bagnem. Zrobiłam kilka kroków w prawo, chcąc z bezpiecznej odległości zaglądnąć pod gałęzie.
          Moim oczom ukazał się doprawdy paskudny widok. W pierwszej chwili nie rozpoznałam stworzenia, które poruszyło się u brzegu sadzawki; był to wyjątkowo ohydny płaszczon. Wydaje mi się, że toczyła go jakaś choroba, bo nie dość, że był dziwnie skarlały, to jego trująca skóra była cała w niebieskich i brązowych plamach. Kiedy tylko kreatura zorientowała się że nie jest sama, odwróciła ku mnie łeb, i skoczyła w moją stronę. Płaszczon był szybki, ale ja jeszcze bardziej.
          Wyszarpnęłam toporek zza paska i odruchowo zamachnęłam się nim na szyję stwora. Jego rozwarta paszcza mignęła mi jakieś pół ręki przed twarzą, ale odskoczyła, po czym drapieżnik znów zaatakował. Tym razem już nie dałam mu się uratować, po prostu odrąbując mu głowę. Ta padła tuż obok moich stóp, podobnie jak cielsko.
          Żaden jednak był z niego posiłek. Nie dość, że samo w sobie stworzenie było obrzydliwe, to ten osobnik był jeszcze na coś chory, a więc jeszcze bardziej zatruty. Po chwili jednak kącik moich ust uniósł się w tryumfującym wyrazie. Jad zawarty w skórze płaszczona był przecież genialnym narzędziem do zwiększenia skuteczności strzał.
          Zerwałam kilka dużych, grubych liści krzewu zwanego potocznie brehrem, i za pomocą noża zebrałam krople perlące się na skórze zabitego zwierzęcia. Gdy zabrudziłam substancją cały liść, zakryłam moją nową broń drugim fragmentem rośliny, potem kolejnym i jeszcze jednym, aż nie zabezpieczyłam siebie samej przed jej wylaniem. Obwiązałam całość kawałkiem sznurka i wsadziłam za pasek.
          Jednak pośród gałęzi nadal coś szeleściło. Pierwszą myślą było to, że płaszczonów jest więcej, ale nic zielonkawego i oślizgłego się nie pojawiło – cokolwiek hałasowało, było ciemnego koloru i niewielkich rozmiarów. Chwyciłam mocniej labrys i ponownie zbliżyłam się do zasłony przy bajorku. Coś pisnęło, a potem jakby i warknęło, następnie znów żałośnie jęknęło. Ostrożnie rozchyliłam zieloną kotarę. To, co zobaczyłam, jednocześnie mnie przeraziło i poraziło.
          Na niedużej, ale suchej połaci ziemi leżał ciemnoszary, prawie czarny kłębek futra. Drżał on, co kilka sekund miotał się jakby przez sen, jednak piski jakie wydawał wskazywały raczej na ból, a nie zwyczajny odpoczynek. Zwierzę miało wilczy pysk, a raczej pyszczek, gdyż najwyraźniej było to młode. Lewe ucho leżącego stworzenia niemalże nie istniało, poszarpane i jakby gnijące, a ogon zwierzęcia był nienaturalnie wydłużony i zakończony podłużnym kłębkiem futra. Miałam przed sobą małego, okaleczonego morloka, najwyraźniej porzuconego i dodatkowo zaatakowanego przez płaszczona – zapewne zwabionego krwią cieknącą z głowy malca.
          Zdjęła mnie przedziwna litość dla tej biednej istoty. Wyjęłam sztylet z zamiarem zakończenia cierpień przedstawiciela jednego z najbardziej krwiożerczych gatunków w okolicy, lecz w tym samym momencie zwierzę podniosło głowę. Morlok popatrzył na mnie swoimi wielkimi czarnymi oczami, zaskakująco inteligentnymi; do tego tak pełnymi bólu i jakiegoś błagania, że ostrze praktycznie wypadło mi z ręki. Może bym się jeszcze zmobilizowała i powstrzymała tak ludzki odruch, gdyby młode nie wydało cichego jęku i, wciąż wpatrując mi się w oczy, nie westchnęło. Drżącymi rękami sztylet umieściłam w pochwie na plecach.
          Po plecach przebiegł mi dziwny dreszcz, a po ciele rozlało się jakieś ciepło. Wyciągnęłam dłoń w stronę małego i dałam mu ją pierwej do obwąchania. Obserwując jak jego czarny nos porusza się, jak wodzą jego oczy – zastanawiałam się, czy zdecyduje się mnie ugryźć, czy jednak mnie zaakceptuje. Mimo wszystko stało się to drugie, sięgnęłam więc obiema rękami i wyjęłam go spomiędzy gałązek i liści. Nie oponowało, chociaż zauważyłam, że zerknęło badawczo na moje obejmujące go palce. Postawiłam go obok siebie, chcąc zobaczyć jak radzi sobie na większej przestrzeni.
          Byłam przekonana, że ucieknie, a ja po prostu oddalę się w poszukiwaniu innego łupu. Szczeniak jednak nie wystrzelił w las, lecz zrobił niepewnie kilka kroków, usiadł, potarł łapą uszkodzone ucho, zapiszczał, obejrzał się na mnie i wrócił, zajmując miejsce u moich stóp. Uniósł łebek i lekko przekrzywił, po prostu się na mnie patrząc. Zdębiałam. Najwyraźniej chciał, żebym z nim została. Albo go zabrała.
          Na próbę powstałam i oddaliłam się w stronę, z której przyszłam. Morlok, cicho stękając, podniósł swoje niewielkie jeszcze ciało i podążył za mną. Zatrzymałam się. Zrobił to samo. Znów się ruszyłam, a zwierzę ponownie ruszyło moim śladem. Nie pozostało mi więc nic innego jak tylko podnieść szczenię i przytulić je do piersi.
  – Witaj, towarzyszu.
          Jakże dziwnie zabrzmiał dla mnie mój własny głos! Dotarło do mnie, że od dawna się nie odzywałam, nawet sama do siebie. Uśmiechnęłam się lekko. Morlok zdawał się mnie słuchać.
  – Witaj – powtórzyłam. – Jestem Natrya, a ty?
          Ku mojemu zdziwieniu, szczeniak mrugnął i pisnął, jakby wiedział, że go o coś pytam.
  – A ty będziesz Ingvar.

          W ten sposób właśnie pozyskałam najlepszego przyjaciela, wiernego towarzysza i największą pomoc na, jak podejrzewałam, całe życie. Ingvar rósł dość szybko. W podobnym tempie uczył się mnie, a ja jego. Ucho udało mi się uratować tylko częściowo. Płaszczon musiał dotknąć go swoimi długimi paluchami przyspieszając rozkład tkanki, więc nie byłam w stanie wpompować w nie energii jako spoiwa. Morlok miał więc jedynie połowę małżowiny, zakończoną lekko połyskującą blizną. Poza tą skazą, był po prostu doskonały.
          Wspaniałe czarne futro, mądre oczy, coraz silniejsze mięśnie, giętki ogon, który okazał się nie być dla niego żadnym problemem – wręcz przeciwnie – i ogółem dumna sylwetka. Kiedy go znalazłam, sięgał mi w kłębie nawet nie do kolana; w pierwszą rocznicę mojego przybycia w góry jego głowa znajdowała się już na wysokości połowy mojego biodra, a kiedy kolejny rok później zdecydowałam się zejść do Rahtsary, mój towarzysz nosem sięgał mi o dłoń poniżej piersi. I niewykluczone było, że jeszcze „zmężnieje”.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz