sobota, 15 lutego 2014

Od Natryi- ,,Moja historia" cz.1

  – Nie jesteś naszym dzieckiem, Natryo.
          Przymknęłam oczy. Spodziewałam się tego. Byłam już na tyle dojrzała, wówczas czternastoletnia, by zauważyć pewne rzeczy. Różniłam się nieco od ludzi, których uznawałam za swoich rodziców. Chociaż wszyscy byliśmy ludźmi o jasnej cerze i ciemnych włosach, moja twarz była wyjątkowo blada, a włosy niemalże czarne. Również moja sylwetka nie pasowała do korron-thumskiego kanonu urody: wyższa od rówieśników, którzy nie mogli pochwalić się moją dziwną smukłością.
          Nie odpowiedziałam, cóż mogłam rzec. Wróciłam do swojego kąta, a po paru minutach zaczęłam wkładać swoje rzeczy do torby. I tak nie posiadałam zbyt dużo rzeczy, a jakaś część mnie już od dłuższego czasu mówiła mi, żebym uciekała z Korron Thum. Czułam zagrożenie. Nawet nie dlatego, że jako osoba pochodząca z kasty rzemieślników i najemników, mogłam paść ofiarą żądnych młodych i ładnych ciał arystokratów. Od jakiegoś już roku chodziła mi po głowie myśl, by się stąd wynieść.
          Spakowałam więc swój dobytek. Podeszłam do Ireth – kobiety, którą miałam za matkę. Byłam już ubrana w skórzane nogawice, koszulę oraz wytrzymałą kurtkę. Johan, mąż Ireth, miał osobliwy warsztat krawiecki, dzięki czemu w tego typu wyposażeniu nie miałam braków.
  – Natryo.
  – Ireth – zaczęłam. – Kim byli moi rodzice?
  – Odchodzisz od nas, dziecko? – Ireth jakby nie dosłyszała mojego pytania.
  – Nie ma tu już dla mnie miejsca. Pytałam o ludzi, którzy mnie stworzyli, Ireth.
          Milczała, patrzyła na mnie bardzo poważnie. A ja odwdzięczyłam się tym samym. Wpatrzyłam się w jej ciemne tęczówki moimi jasnozielonymi.
  – Jesteś Białej Krwi – powiedziała w końcu. Odwróciła się i wręczyła mi spory kawałek chleba. Na jej twarzy odmalował się ból i głęboka troska, – Idź, dziecko, za swoim przeznaczeniem.
          Po chwili mi także zaszkliły się oczy. Przyjęłam bochenek, ucałowałam Ireth. Kobieta dała mi swoje błogosławieństwo i życzyła przyjaznych szlaków.
          Przekroczyłam próg domu. I nie obejrzałam się już za siebie.

          To samotnicze wędrowanie wybrało mnie, a nie ja zdecydowałam się zdać na siebie. Zew Białej Krwi, tak myślę, to było to. W każdym razie: wyruszyłam przed siebie, za broń mając jedynie własną głowę i burzącą się w żyłach krew. Poczułam się tak, jakby w ciągu zaledwie godzin przybyło mi lat i doświadczenia – jeżeli Ireth nie kłamała, a wszystko na to wskazywało, powodem tego wyostrzenia umiejętności było to, co dzięki moim przodkom miałam w sobie.
          Zamierzałam opuścić miasto, w którym żyłam tyle lat. Lorhia była dość przyjazna dla swoich mieszkańców, podobnie jak rządzący nią Megrin. W duszy żegnając się już z Lorhią, dotarłam do kuźni przyjaciół mojej rodziny, gdzie terminował mój dobry kompan, Astian. Gdy tylko pojawiłam się u progu, od razu podniósł głowę, a jego całkiem przystojną twarz rozjaśnił uśmiech.
  – Natryo.
  – Astianie – przywitałam się.
          Po zapewnieniu o zdrowiu mojej rodziny i przekazaniu pozdrowień dla jego familii, wyjawiłam mu wreszcie, po co właściwie do niego przyszłam.
  – Widzisz, Astianie... – rzekłam, spuszczając nieco wzrok. – Muszę opuścić miasto na jakiś czas. I potrzebne mi coś, czym mogłabym się bronić. Coś cięższego, ale jednocześnie poręcznego.
          Chłopak popatrzył na mnie badawczo, ale nie skomentował. Wyglądał wtedy tak, jakby miał co najmniej patent mistrzowski. Potem podszedł do mnie i chwycił za rękę. Obejrzał ją dokładnie, jeszcze raz spojrzał mi głęboko w oczy, wziął oddech i dopiero wtedy się odezwał.
  – Powinnaś otrzymać sztylet. A do tego labrys. To, upraszczając, topór o dwóch ostrzach. Tak się składa, że mam coś, co może ci się spodobać.
  – Dziękuję, przyjacielu.

          Za to go właśnie ceniłam. Nie zadawał pytań, był solidny i zawsze pomocny. Wmusiłam w niego zapłatę za wykonaną robotę, i ostatecznie opuściłam Lorhię.

CDN 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz