sobota, 15 lutego 2014

Od Natryi- ,,Moja historia" cz.2

          Przemieszczałam się zwykle rankami, w okolicach południa i wieczorami, kiedy ruch nie był zbyt nasilony, a jednak się odbywał. Unikałam ryzyka jak tylko mogłam, chociaż moja siła i generalna sprawność narastała z każdym dniem, kolejnym krokiem. Kierowałam się na północ, w górę Wielkiego Półwyspu Thumskiego, a tym samym w górę kontynentu. Ten etap zajął mi niemal rok, podczas którego gruntownie poznałam okolice, w której mieszkałam. Gdybym spróbowała dostać się na jakiś statek i przepłynąć nim do Revium Quelh, ryzykowałabym zbyt wiele. Re'Vermesch Pluvia, gdzie rozpocząć miał się kolejny etap mojej podróży, była moim skokiem w głęboką wodę – kraj ten od zawsze słynął ze swojej surowości i dyscypliny – ja zaś musiałam się przezeń przedostać niezauważona. Nie dość, że przez granicę, to jeszcze przez sporą część terytorium Celeriana.
          Podczas swojej samotnej drogi doskonaliłam swoją wytrzymałość, czujność, kształtowałam umiejętności walki. Nocami miałam sporo czasu na zaszywanie się w zagajnikach i fechtowanie z wyobrażonym przeciwnikiem. Naprawdę go widziałam, i czasem było mi nawet trudno z nim walczyć. A w moich żyłach wciąż coś płonęło, próbowało się ze mnie wydostać, czasem sprawiając mi ból, zarówno fizyczny jak i umysłowy. Sama nie wiedziałam, co było bardziej wyczerpujące.
          Gdy stanęłam w pobliżu granicy z Pluvią, zaparło mi dech w piersiach. Spory teren upstrzony skałami, z wolna zmniejszającymi się i ustępującymi miejsca trawie. Z prawej strony widoku malowało się przygraniczne miasto, zaś z lewej... góry. Nagie skały, niczym groty strzał wystające z zielonego dywanu traw i drzew, spowitego szarobiałą mgłą. Wśród szczytów Feyraes dojrzałam jakieś cienie, pęknięcia – wyglądały mi na jaskinie. Wyglądało na to, że znalazłam sposób na przetrwanie. Zdobyłam się na uśmiech do samej siebie. Jak się później okazało, miał to być ostatni tak ładny grymas na bardzo długo.

  – Nie, nie, nie, nie...!
  – Zamknij się, suko.
          Mężczyzna zakrył mi prawą dłonią usta, mocno przyciskając do podłoża. Drugą ręką niespokojnie pogładził mnie po brzuchu, a potem zerwał spodnie zarówno z siebie, jak i ze mnie. Zaczęłam się wyrywać, a wtedy ktoś inny uniósł moje ręce ponad głowę i żelaznym uchwytem przygwoździł do ziemi. Trzecia osoba unieruchomiła moje nogi. Czwarta się śmiała, wymieniając jakieś uwagi z piątą.
          Nie powstrzymałam głuchego krzyku, gdy poczułam pierwsze pchnięcie, które chyba rozerwało mi wnętrzności. Byłam dziewicą, a w tym momencie zupełnie nieprzygotowaną na żadne tego typu zbliżenia. Równie dobrze mógłby wepchnąć we mnie odłamek ostrej, chropowatej skały niż część siebie.
          Zanim oprawca zaspokoił swoje żądze, zdążyły już przyschnąć łzy, które wypłynęły z moich oczu. Poczułam, że uścisk na nadgarstkach rozluźnił się, toteż czym prędzej je wyszarpnęłam, próbując obrócić się i zablokować do siebie dostęp, ale cóż mogłam zdziałać wobec pięciu krzepkich mężczyzn? Usłyszałam szydercze śmiechy, a po chwili jakieś uderzenie. I po chwili poczułam rwący ból na lewej piersi. Nawet nie wiedziałam, kiedy zdążyli pozbawić mnie także kurtki i koszuli.
  – Nie tak prędko, dziwko. Larsen nie jest jedyny. – I znów śmiech.

          Chyba straciłam w którymś momencie przytomność, bo ocucono mnie kolejnymi razami wymierzonymi w moje brzuch i piersi. Któryś z nich jeszcze we mnie był. Czułam tylko ból, tarcie, zapach krwi. Mojej krwi. Białej Krwi. Przelewano Krew Białych Kruków. A tego, gdy już to do mojego półżywego umysłu dotarło, nie mogłam znieść.
          Krew zaczęła płonąć, palić moje żyły, rozprzestrzeniać się na całe ciało, cały umysł. Byłam ogniem, wściekłością, walką. Coś rosło w mojej piersi, próbowało wydostać się i zapanować zarówno nade mną samą, jak i nad światem dookoła. Nagle znalazłam w sobie dość siły, by odepchnąć od siebie ich wszystkich jednym ciosem. Spięłam się cała, gładko wyjmując kończyny z ich rąk, oswobadzając swoje lędźwie, głowę, umysł. Czułam, jak energia przepływa przez całą mnie, dając mi swoją moc. Mogłam chyba wstać, więc to zrobiłam.
          Popatrzyłam na pięciu strażników, którzy – nie wiedząc o tym – odważyli się skrzywdzić kobietę Białej Rasy. Dziwnym trafem, patrzyłam na nich z góry, jakkolwiek byłam wysoka, wcześniej to oni rzucali na mnie cień. Ostrość mojego widzenia była porażająca. Kalkulowałam i rejestrowałam z najwyższą prędkością. Kierowana jakimś odruchem, sięgnęłam do biodra, wyciągając zza pasa ogromny, dwuręczny miecz. Nawet nie zastanowiło mnie to, że nie potrafię walczyć taką bronią, a co podstawowe: nie posiadałam takiego czegoś. Zauważyłam idealną, poziomą linię łączącą wszystkich mężczyzn. Zamachnęłam się i poprowadziłam ostrze dokładnie po wyznaczonym szlaku; równie szybko odskoczyłam, unikając tryskającej z rozprutych gardeł juchy.
          Moje ręce, nogi, cała ja... Cała byłam zbroją. Specyficzną, elastyczną, bardzo wytrzymałą. Miecz był twardy i ciężki, ale dawałam sobie z nim wyśmienicie radę. Czułam się wybornie, byłam pełnią władzy, zemsty i śmierci. Dostrzegłam jakąś aurę, która mnie otaczała. W zależności od światła była szara bądź czarna, jakby otaczała mnie mgła; zupełnie jak góry Feyraes. I jaskinie czekające na moje przybycie.
          Schyliłam się, by zebrać swoje rzeczy; na całe szczęście nie były splamione krwią – ani moją, ani oprawców. Byłam wdzięczna, że nie czułam tego porażającego bólu, nie wiedziałam jednak jak długo mogę utrzymać ten stan. Po chwili torba, którą strażnicy odrzucili nie sprawdziwszy co w niej jest, była pełna. Chciałam przenieść się z tamtego miejsca najszybciej jak się dało – ledwie o tym pomyślałam, a ugięły się pode mną kolana. Zatoczyłam się między skały pokryte roślinnością i oparłam o potężny odłam, i przesuwałam się drobnymi ruchami aż do miejsca, w którym nikt nie dałby rady mnie dojrzeć. Wtedy dopiero odrzuciłam od siebie tobołek i niemalże bez czucia osunęłam się na ziemię.
          Ile tak leżałam, nie wiem. Może kilka godzin, może kilka dni. Wycieńczona, głodna, ranna na ciele i duszy, w końcu zdołałam otworzyć oczy. Powoli podniosłam nogi, ugięłam je w kolanach. Czułam napięcie, pochodziło ono jednak w głównej mierze spomiędzy moich dolnych kończyn. Potem poruszyłam rękami, podparłam się nimi, by unieść tułów. Zacisnęłam zęby w oczekiwaniu na szarpnięcia bólu, i nie pomyliłam się. Mój brzuch był całkiem posiniaczony i obolały, a wnętrzności jakby porozciągane na postronkach. Ale i tak, musiałam przyznać, spodziewałam się gorszego.
          Wytrzymałam. Podniosłam się. Przyłożyłam ręce do skały, w myślach dziękując sama nie wiedząc komu lub czemu: wyczułam jakieś drgnięcia. Przypominały one fale, które czułam podczas tego dziwnego przebudzenia. Zignorowałam ból brzucha i skoncentrowałam się na opuszkach palców. Wyobraziłam sobie, że spijam nimi siłę, że czerpię przez nie moc dla każdego kolejnego kroku. I czułam to, nie była to już imaginacja, naprawdę rosłam i akumulowałam energię do życia.
          Kiedy już odzyskałam nieco werwy, odziałam się naprędce i ostrożnie wyjrzałam zza mojej skalnej kryjówki. Ciała zniknęły. I dopiero po chwili dotarło do mnie, jak wielkie miałam szczęście! Przecież wystarczyło, by uprzątający zwłoki wykonali te kilka kroków i zaglądnęli za te skały, a niechybnie skończyłoby się to pogorszeniem mojego losu. Skupiłam się na obeznaniu terenu; było pusto, i cicho. Nawet trochę zbyt cicho, zważywszy na ilość trupów, które strażnicy Pluvii znaleźli w jednym miejscu. Postanowiłam to pominąć i po prostu jak najszybciej dostać się w góry.
  – No dobra, Nath. Gratulacje – burknęłam do siebie, gdy w końcu przemknęłam przez pogranicze. Jeszcze nie opuściła mnie energia, ale zaczęły się z wolna ostrzegawcze bóle brzucha. Przełknęłam ślinę patrząc z dołu na ginące we mgle szczyty.
          Odnalazłam ścieżkę wiodącą przez las, a potem na szarozielone granie. Coś podpowiadało mi, gdzie powinnam stawiać stopy, jak układać dłonie, aby sprawnie poruszać się w tak trudnym terenie. Pracowałam całą sobą – umysłem, ciałem, i tym czymś niematerialnym, co pchało mnie do przodu.
          Po jakichś dwóch godzinach wędrówki znalazłam się wystarczająco głęboko w Feyraes, by nie zostać łatwo znalezioną, ale też odpowiednio blisko miasta przy granicy z rodzinnym Korron, czyli Rahtsarą. Odkryłam sporą jaskinię, niemalże komnatę. Czerpiąc siłę co jakiś czas, zdołałam urządzić się w moim nowym lokum, budując na szerokiej skalnej półce prowizoryczne łóżko. Zadbałam też o zabezpieczenie wejścia do jaskini, póki co zasłaniając je gałęziami. Pozwoliłam energii ze mnie wypłynąć; wkrótce zasnęłam.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz