sobota, 15 lutego 2014

Od Erthoran'a- Początek cz.1


Obudziłem się jak zwykle w niedźwiedziej gawrze. Obok mnie leżał jeden z moich leśnych przyjaciół. Sahta –bowiem tak ją nazywały zwierzęta, była sporej wielkości niedźwiedziem brunatnym. W nocy potrafiła ogrzać lepiej niż ogień. Dlatego tez praktycznie każdą noc spędzałem w tym miejscu. Miałem zresztą do niego sentyment, taki sam jak do niej. Była druga matką. Ona straciła tej pamiętnej zimy potomstwo, a ja rodziców. Skończyło się na tym, ze trafiłem do jej „mieszkania”, które wkrótce stało się moim domem, ale to już odległa historia. Po upływie tego czasu nie wyobrażałem sobie już innego życia. Zresztą to całkiem mi odpowiadało. Las był jak zawsze pokryty śniegiem, gałęzie drzew pokryły igiełki szadzi, a niebo było jasnoniebieskie i tylko dopełniało tej zimnej scenerii. Zapewne ci którzy mieszkali w miastach, czy chociażby wioskach, nie wychylali z domu nosa, kiedy mróz skuwał rzeki na grubość dziewięciu łokci. A jednak nie miałem wyboru, choć moja przybrana matka zapewne najchętniej zatrzymałaby mnie ze sobą. W nocy musiał spaść świeży puch. Śnieg trzeszczał pod stopami. Ciężko było w taką pogodę zachować ciszę, ale nie tylko ja ją mąciłem. Z głębi lasu dobiegały jakieś odgłosy. Przemieniłem się w wilka, by móc się lepiej temu przyjrzeć. Następnie wskoczyłem na drzewo i pomknąłem po jego gałęziach. Zapewne zdziwienie ogarnęłoby każdego, gdyby zobaczył wilka biegnącego po drzewach, bez najmniejszego trudu. Mój wilk był jednak inny. Miał w sobie coś z wiewiórki i coś z orła. Musiało to wyglądać dość interesująco, ja jednak lubiłem przybierać ciało tych zwierząt. Dzięki wielkości wilka i jego sile, nie musiałem się obawiać drapieżników, dzięki zwinności wiewiórki, bez trudu mogłem wykonać dalekie skoki na gałęzie, a skrzydła orła umożliwiały mi lot w razie takiej konieczności. Idealna forma do tego typu przemieszczania się w lesie. Wykształcenie jej nie było trudne. Wilki i wiewiórki widywałem prawie codziennie, a i orły od czasu do czasu. Nie trzeba było zbytnio wymyślać, nie żebym nie potrafił. Potrafiłem, aż za dobrze i o tym doskonale wiedziałem. Nie raz już przesadziłem, co zawsze kończyło się paraliżem. 
Głosy nie cichły, wręcz przeciwnie stawały się donioślejsze, nawet wtedy, gdy za nimi nie podążałem. One przybliżały się do mnie, a ja do nich. Kimkolwiek byli nie potrafili zachować ciszy. Nagle jednak zaczęły cichnąć, oddalać się, aż w końcu zastąpiła je zupełna cisza. Zszedłem z drzewa i podążyłem, pośród ośnieżonych sosen, dalej przez las. Mroźny wiatr smagał mi po twarzy i strzepywał z drzew biały puch. Śnieg wirował następnie w powietrzu i minąć musiało kilka minut nim wiatr pozwolił mu opaść na ziemię. Do mrozu przyzwyczaiłem się już dawno. Zresztą każdy mieszkaniec Itter-Paht zaznaje go od pierwszych momentów swojego życia. Ze mną nie było inaczej, jeśli nie jeszcze gorzej. 
Nie minęła nawet godzina, a ja natrafiłem na ślad stada Morloków. Widok całkowicie normalny. Ślady zupełnie jak wilcze, tyle że większe i z widocznymi pazurami. Było ich może dziesięć, do dwunastu. Kierowały się na południe, jak zwykle gdy polowały. Tam łatwiej było o zwierzynę, na północy bezkresna tundra, nic tylko śnieg, mróz, w lecie porosty i od czasu do czasu trafi się jakiś mech. Warunki do życia raczej liche, jeśli nie w ogóle nie sprzyjające. Tundra miała jednak swój plus. Nie zapuszczali się tam ludzie. Ci z miast nie mieli po co, a ci ze wsi obawiali się tamtejszych stworków. Zresztą chłopi wymyślili sobie kilka nieprawdziwych zabobonów. Swego czasu słyszałem jak mówią, że mieszka tam ponoć trzygłowy potwór, co chowa się w zaspach i wielki jest jak najwyższe sosny w lesie. Jeśli ktoś wierzył w takie brednie to chyba było mu brak piątej klepki, lecz zdarzało się że taki szaleniec, bo inaczej nie dało się takiego człowieka określić, wysuszał na wyprawę w celu odnalezienia tego stwora. Rzecz jasna zawsze kończyła się ona niepowodzeniem. Czasem jednak zdarzył się jakiś chłop, który twierdził, że rzeczywiście widział tego stwora, ale moim zdaniem mogła to być ewentualnie para Abonitów, albo matka z dzieckiem, które trzyma na grzbiecie, jak to zwykły robić. 
Idąc tropem stada Morloków, trafiłem przypadkiem na ślady ludzi. Rzadkość w tej części lasu, ale jednak. Zainteresowało mnie to, nie powinno ich tam być. Zazwyczaj kończyło się to źle. Jeśli bowiem ktoś już się zapuszczał do lasu, to najczęściej chodziło mu o zwierzynę łowną. Nie miałem tego za złe chłopom, dla których był to sposób na przetrwanie, ale co innego ze wszelakiego rodzaju wielkimi panami, którzy najchętniej zabiliby wszystkie zwierzęta leśne i powiesili nad kominkiem. Tutaj istniało zagrożenie dla Sahty. Nie wiem czy istniał taki szlachcic, czy ktoś tam inny wysoko urodzony, kto pogardziłby trofeum z niedźwiedzia. Niedługo potem w lesie rozległy się krzyki. Mogło to oznaczać tylko jedno. 
W tej sprawie mylić się nie mogłem. Morloki postanowiły rozprawić się z tymi ludźmi kimkolwiek byli. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ludzie pchają się do lasu. To nie było ich miejsce. Ja natomiast nigdy nie czułem się człowiekiem, bliżej mi było do tych którzy stali się przyjaciółmi. Jak się okazało walka, jeśli tak można było określić nieudolne zmagania ludzi z drapieżnymi bestiami, toczyła się na polance. Jej wejścia pilnował zadowolony przywódca stada. Podszedłem do niego, przyjmując ciało Morloka, by nie wzbudzić zainteresowania ludzi, jeśli oczywiście byli zainteresowani czymkolwiek więcej, niż bestią gryzącą ich stopę. Samiec wyglądał na wyraźnie rozbawionego.
-Nie wiem, czy kiedykolwiek polowaliśmy na jelenia, z którym tak łatwo byłoby wygrać –powiedział w swoim własnym języku, który jednak potrafiłem zrozumieć. Dla ludzi było to zapewne nic innego jak warczenie.
-Nie widziałem, by Sahta łapała rybę, która tak łatwo poddałaby się jej.
Morlok zaśmiał się. Zresztą ciężko było się nie śmiać z tego widoku. Ludzie, uważający się za takich potężnych, nie radzili sobie w walce ze zwierzętami, choć dobrze wiedziałem, że znaczna ich cześć uważała je za głupie. Wtedy jednak ludzie chyba znudzili się tego typu walką, bo postanowili użyć swoich magicznych zdolności. I wtedy dopiero Morloki zaczęły mieć kłopoty. Ich przywódca był wyraźnie zły z takiego obrotu wydarzeń. Widać było, że szykuje się do dołączenia do walczących. Nie trudno było to odgadnąć. Zbyt dobrze znałem zwyczaje zwierząt, by się pomylić. Obserwowałem ich zachowania codziennie przez wiele lat. Wiedziałem dokładnie, jak dane zwierzę zachowa się w danej sytuacji i czasie. Nie było dla mnie dziwnym, kiedy skoczył prosto na jednego z ludzi. Powalił go natychmiast. Ciężko zresztą by zdarzyło się inaczej. To był olbrzym samiec. Nawet machnięciem długiego ogona byłby w stanie powalić każdego z tych ludzi. Nie mając nic innego do roboty przyłączyłem się do walczących bestii. Żeby jednak było ciekawiej, postanowiłem przemienić się najpierw w coś ciekawszego. Na rozgrzewkę postanowiłem zacząć od starego dobrego drewniaka. Kiedy to zrobiłem, ludzie byli wyraźnie zdziwieni. Co można było zrobić, żeby utrudnić tym barbarzyńcom życie? Widziałem, że jeden z nich usiłuje uciec. Nic prostszego. Trochę poczarować drzewami, wytworzyć z gałęzi ogrodzenie i poprowadzić je od drzewa do drzewa pozostawiając tylko jedno wyjście strzeżone dokładnie przez członków stada. Na sosnę nie wejdą zbyt wysoko znajdują się gałęzie, a inną opcja jest jedynie zniszczyć zaporę. I to starali się osiągnąć. I udało się, co nie było niczym niezwykłym. Czas był najwyższy na nieco poważniejsze działania. Dopiero wtedy zaczynało się robić ciekawie. Ludzie uciekali przez las, a ja stwierdziłem, że Morloki mają chyba na dziś dzień dość. Ja jednak, nie miałem ochoty wracać w stronę gawry. Zawsze można było spróbować jeszcze trochę przeszkodzić ludziom w wyjściu z lasu. 
Znów przybrałem postać Morloka. Świat widziany oczyma tych zwierząt był zupełnie inny. Niebo było takie samo jak zwykle, ale wystarczyło spojrzeć na drzewa. Z pod śniegu na gałęziach świerków, sosen i innych drzew iglastych, zazwyczaj wystawały ciemnozielone igły. Morlok, jednak nie widział zielonego. Kiedy patrzyłem, więc na igły sosny, widziałem je prawie czarne. Wszystkie kolory oprócz niebieskiego, żółtego i fioletu zwierzę to widziało jako czerń, biel, lub wszelakiego rodzaju odcienie szarości. Jeszcze ciekawiej świat wyglądał oczyma Maszkaronów. Zwierzęta te będąc drapieżnikami, wytworzyły specyficzny sposób patrzenia na świat. Widziały na zasadzie ciepła i zimna. Ułatwiało im to polowanie, gdyż nawet nocą nic nie mogło im umknąć. Zawsze mnie to fascynowało. Czasem okazywało się, ze ludzki wzrok, który rozpoznaje tyle barw, w niektórych sytuacjach byłby zupełnie bezużyteczny.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz