poniedziałek, 6 stycznia 2014

Od Narhaela- Początek

Nadciągał świt. Noc, która otulała jeszcze jakiś czas temu swym płaszczem cały las odchodziła w niepamięć. Księżyc z podkulonym ogonem chował się za horyzontem ustępując tronu słońcu. Las szumiał radośnie smagany delikatnie przez lekki wiatr śmiejąc się jak dziecko łaskotane pieszczotliwie przez rodzica. Ptaki ponownie wznosiły swoje poranne treny budząc do życia resztę leśnych istnień. Moje plecy dość mocno cierpiały po nocy spędzonej na grubym konarze jednego z większych drzew przy leśnej drodze. Już niedługo będzie tędy przejeżdżać karawana. Powóz z niewielką obstawą transportujący do pobliskiego miasta jakiegoś nadętego hrabiego. Oparłem się o gruby pień drzewa zwieszając na dół jedną nogę. Wyciągnąłem zza pasa krótki nóż i z nudów począłem czyścić nerwowo paznokcie.
[…]Po około godzinie wreszcie usłyszałem cichy tętent kopyt. Przykucnąłem na gałęzi i ująłem w dłoń ciemny, długi łuk. Nałożyłem strzałę na cięciwę. Cienie rzucane przez drzewa powędrowały w moim kierunku kryjąc mnie całkowicie przed oczyma nadjeżdżających. Gdy wreszcie dostrzegłem ich na drodze policzyłem szybko obstawę. Dwóch facetów na koniach, woźnica, czterech pieszych i powóz w środku którego pewnie będzie nasz panicz. Napiąłem cięciwę, wypuściłem z płuc powietrze i zmrużyłem oko. W ułamku sekundy przed oczyma mignęły mi wszystkie podobne sceny z całego życia. Tyle razy musiałem w taki sposób walczyć o życie, bo dziecko zasyfionej kurwy nie może liczyć na nic lepszego. Przed totalnym dnem ratował mnie jedynie fakt, że jakiemuś napalonemu fiutowi o Czarnej Krwi zachciało się chędożyć i trafiło na moją dziwkowatą matkę, która dziewięć miesięcy później wycisnęła mnie na świat razem z odziedziczonymi po nieznanym mi ojcu umiejętnościami i cienistą Formą. Otrząsnąłem się i ponownie skupiłem na strzale. Grot przeciął powietrze przebijając na wylot czaszkę jednego z jeźdźców. Nim zorientowali się co się dzieje kolejna strzała powaliła na ziemię drugiego szmaciarza płosząc konie. Czwórka pieszych ochroniarzy spojrzała w moim kierunku. I tak gówno zobaczą. Dla bezpieczeństwa zwinnie przeskoczyłem na inne drzewo i wypuściłem kolejną strzałę.
-Jedź! Jedź!-wrzasnął jeden z ochroniarzy do woźnicy.
Facet trzasnął lejcami, ale nim konie ruszyły i jego jak grom z jasnego nieba trafiła strzała.
Konie mimo to zaczęły biec. Skrzywiłem się lekko. Trudno. Zwaliły się z hukiem na ziemię martwe.
Zeskoczyłem na ziemię ukazując się w całej okazałości trójce pozostałych strażników. Rzucili się na mnie z mściwymi wyrazami twarzy. Zrobiłem szybki unik przed jednym z mieczy, zwinnie odskoczyłem na bok i wpakowałem puginał w trzewia śmierdzącego sukinsyna. Wyrwałem go i rzuciłem nim w kolejnego. O mały włos nie pozbyłbym się głowy, bo ostatni ze strażników szybko zamachnął się swoim ostrzem. Odchyliłem się tracąc na chwile równowagę. Odskoczyłem do tyłu i cisnąłem w niego dwa krótkie sztylety, które wbiły się jeden w pierś, a drugi w gardło. Pięknie. Leżeli martwi. Podszedłem do powozu i uchyliłem drzwi ostrożnie. W moim kierunku poleciał czubek jakiegoś ostrza. Spodziewałem się ataku, dzięki czemu przezornie uchyliłem się. W środku siedział nadęty, spasiony hrabia w czerwonym, poplamionym winem kaftanie i przyciętej równo bródce.
-W imieniu Rady Najwyższej powołuję się na…-Urwał, gdy między oczy wbił mu się jeden z moich puginałów. Poniósł się wrzask kobiety. Spojrzałem na nią z lekkim uśmiechem. Długie, brązowe włosy spięte miała w wysoki kok na głowie, a mocny makijaż i piękna kreacja znaczyły o jej wysokim urodzeniu.
Zagwizdałem rytmicznie pod nosem.
-Kundel bury, kundel bury… Penetruje wszystkie dziury.-Zaśmiałem się widząc, że znowu zanosi się krzykiem i płaczem.
-Zamknij się!-syknąłem i na siłę wytargałem ją na zewnątrz. Zdarłem z niej kieckę odsłaniając białą bieliznę. Rozciąłem giezło i pantalety odsłaniając śliczną, różową muszelkę okalaną kępką ciemnych włosów. Kopała i wrzeszczała, ale nic jej to nie dało. Wyjąłem z gaci swój arsenał i zacząłem zabawę.
[…] –Miło było, skarbie-rzuciłem podnosząc się.
Szlachcianka leżała zupełnie naga, czerwona i zapłakana na ziemi ciągle płacząc i jęcząc. Podkuliła nogi bezradnie.
-Zapłacisz…za to-wyjąkała.
-Zapłacę? A to ciekawe!-parsknąłem.
Począłem przeszukiwać martwych mężczyzn zbierając pieniądze i cenne przedmioty. Gdy nie było już nic ciekawego podszedłem do kobiety i zerwałem z jej szyi ładny, złoty medalion.
-Dzięki.-Uśmiechnąłem się pobłażliwie.
Podszedłem do konia jednego z jeźdźców i dosiadłem go ocierając krew z siodła.
Uniosłem do szlachcianki dłoń w szyderczym geście pożegnania i odjechałem w kierunku miasta zostawiając ją na pastwę losu. Pewnie niedługo zajmą się nią dzikie zwierzęta, bo do miasta kawał drogi.
[…] Po kilku godzinach drogi przez las wreszcie dotarłem do niedużego miasta o architekturze charakterystycznej dla Tserren-Vii. Wokół niezbyt wysokich murów rozciągała się wioska tuż przy niebezpiecznym lesie, której pilnowali uzbrojeni w kusze ludzie. Po udeptanych uliczkach biegały bawiące się dzieci. Na platformie wokół wielkiego drzewa stali zwiadowcy w zielono-brązowych strojach z łukami w rękach. Przy niewielkich chatkach mężczyźni rąbali drwa, a kobiety bawiły niemowlęta, robiły pranie w rzece bądź handlowały czym popadnie. Podszedłem do oświetlonych pochodniami murów i wszedłem przez drewniane, okute drzwi, których pilnowali dwaj strażnicy. Nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Przeszedłem krótki odcinek, w którym ludzie zrobili sobie składowisko niepotrzebnych rzeczy takich jak beczki, skrzynki i wszelkiego rodzaju złom.
Ponowne drzwi również pilnowane przez strażników. Jeden z nich właśnie podsikiwał tutejsze mury. Wszedłem na główny rynek miasta. Z tego, co się orientowałem było to Ver’yessio. Zabita dechami miejscowość, która słynęła ze sporego bezprawia, a przewodził nim obleśny typ zwany Katem. Naprawdę miał na imię Talmor, ale słynął z wieszania ludzi za byle co.
I tym razem na szubienicy stojącej po środku rynku bujały się dwa ciała. Jakaś młoda kobieta i chudy jak patyk, łysy facet.
Zaprowadziłem konia do pobliskiej stajni płacąc parę miedziaków za przetrzymanie go.
Skierowałem się do tutejszej karczmy już na wejściu czując odór kwaśnego piwa, potu, wymiocin i szczyn. Nie powiem, urocza mieszanka. Gdzieś w głębi, w kącie prali się miejscowi osiłkowie za pieniądze, przy masywnych stołach siedzieli mężczyźni pijąc, grając w kości, gadając czy siłując się na rękę. Po kątach stały kurwy zachęcając napalonych klientów do wspólnej zabawy. Podszedłem do baru, za którym stał karczmarz i usiadłem przy nim kładąc na stół monetę.
-Piwo. Tylko jak je rozcieńczysz wodą, to masz w pysk. Nie płacę za byle szczyny-mruknąłem, posyłając mu stanowcze spojrzenie.
-No co ty, panie!-Oburzył się.-Ja i rozcieńczanie piwa? Nie ma mowy! Takie rzeczy to tylko u tego gównojada, Fauma. Nie chodź do niego, najlepsze piwo mam ja!-Przechwalał się obgadując konkurencję.
-Jasne, jasne. Nie pierdol pan i dawaj to piwo-rzuciłem znudzony.
Zabrał monetę, wyczyścił szmatą jeden z kufli i nalał z beczki piwa. Postawił je przede mną.
Pociągnąłem łyk. Kwaśne, ale niczego lepszego nie mogę spodziewać się w tego typu spylunach.
-Co nowego w Ver’yessio?-zapytałem karczmarza.
-Facet zaśmiał się gardłowo.
-Kat czeka na swojego zaproszonego jakiś czas temu gościa. Hrabia de Chevallie z Re’Vermesch Pluvii ma przybyć jeszcze dziś.
Moja twarz została nieporuszona, mimo iż chciało mi się śmiać.
-Nie znam gościa…-Wzruszyłem ramionami.
-W sumie ja też nie wiem, kto to, ale pono jakiś sławy jest. A jaki bogaty!-Podniecał się.
-No, no, spokojnie, bo erekcji dostaniesz zaraz na myśl o jego skarbcu. To nie dla nas, prostych ludzi.-Otarłem usta po pociągnięciu solidnego łyka.
-Pomarzyć nie wolno?-Wzruszył ramionami oburzony.
Osuszyłem kufel i ruszyłem w kierunku piorących się po pyskach facetów. Zawsze można spróbować zarobić trochę grosza, a Ci nie wyglądali ani na zbyt bystrych, ani szczególnie zwinnych.
Oparłem się o próg patrząc na aktualnie walczącego łysego, chudego faceta i brzuchatego wieśniaka.
-Jakie są zasady?-zapytałem wypacykowanego kolesia, który ubił na tych walkach pewnie niezły majątek.
-O! Nowy chętny? No stajesz do walki, ale najpierw pokazuj pieniądze. Jaką stawkę stawiasz? Im więcej tym więcej wygrasz, jeśli rozpierdolisz przeciwnika.
-Na początek stawiam 5 sztuk srebra-rzuciłem.
-Świetnie!-Odwrócił się, gdy chudy facet został powalony przez brzuchatego chłopa.
Gruby zgarnął pieniądze i odszedł do stołu z poobijaną, brzydką mordą.
-Na początek pójdziesz do tańca z Chłystkiem. Rób wszystko by się nie podniósł!-powiedział, wskazując na młodego podlotka o zawziętej twarzy, na której nie widniał nawet jeszcze konkretny zarost.
Stanąłem pośrodku zbiorowiska rozprostowując ramiona.
-Zaczynajcie!-zawołał organizator.
Chłopak był porywisty. Rzucił się szybko i skocznie jak pchła. Zrobiłem szybki unik i zasadziłem mu z pięści w szczękę. Zrobił parę kroków do tyłu zaskoczony. Ponownie przystąpił do ataku tym razem z mniejszą pewnością siebie. Cios z prawej, z lewej. Nie uchwycił mnie. Moja kolej. Zamachnąłem się zdzielając go w brzuch. Skulił się i zakręcił. Kopnąłem go w plecy powalając na ziemię. Poturlał się, ale podniósł. Twardy. Skoczył na mnie atakując z bara. Na chwilę zaparło mi dech w piersiach. Zdążyłem jednak chwycić go za ramiona i zdzielić kolanem w twarz odrzucając go do tyłu z rozwalonym nosem. Podszedłem do niego. Mocny cios stopą w brzuch załatwił sprawę. Z jękiem zwlekł się ze ,,sceny”.
-Genialna walka! Utemperowałeś go trochę! Co? Walczysz dalej?-zapytał, wręczając mi wygraną.
-Czemu nie…-Wzruszyłem ramionami.
-Tym razem bijesz się z Niedźwiedziem z Północy.-Wskazał mi wielkiego dryblasa z wygoloną w połowie głową i mocnym zarostem.- Mówią, że siłą dorównuje niedźwiedziom z pobliskich puszczy, a miód żre prosto z ula!-Ekscytował się.
-Zobaczymy…-burknąłem.
Facet faktycznie wyglądał jak kolos, siłę w barach pewnie też ma, ale czy będzie na tyle silny, by mnie dorwać? Przekonajmy się. Wyszedłem ponownie na środek. Koleś zmierzł mnie wzrokiem i parsknął śmiechem.
-Ha! Ty masz walczyć ze mną?-Wyśmiał mnie prosto w twarz.
-Spróbuj mnie pokonać…-warknąłem.
-Młody wilczku! Warczysz na niedźwiedzia!-ryknął i zaatakował bez ostrzeżenia.
Nie zdążyłem zareagować i oberwałem po szczęce. Zęby przecięły wnętrze mojego policzka. Splunąłem krwią na podłogę. Zaatakował ponownie. Zrobiłem szybki unik na prawo i lewo. Pochyliłem się i zadałem kilka ciosów w brzuch. Skulił się i zrobił dwa kroki do tyłu. Zaatakowałem go wyprostowany. Nim moje pięści dotarły do jego osoby. Złapał mnie za ramiona. Czym szybciej zdzieliłem go czołem w czaszkę. Gdy ten cofnął się zrobiłem krok do przodu i zaatakowałem kolanem po żuchwie. Splunął krwią i zamachnął się wielkim łapskiem zdzielając mnie w pysk. Nacharałem juchą prosto pod jego nogi.
-W jaja go! W jajca!-wrzasnął któryś z dopingujących do Niedźwiedzia. Nim ten wykonał kolejnych, potężny cios pochyliłem się i zdzieliłem mu kopa prosto w krocze.
Skulił się i upadł na ziemię. Dopadłem go i zasadziłem kopa w bok. Gdy ten skulił się podkulając nogi machnąłem nogą uderzając go prosto w żuchwę. Zajęczał głośno z bólu. Wyplułem nadmiar śliny i krwi z ust.
-I co, Niedźwiedziu? Wyruchał cię wilczek-rzuciłem i podszedłem do organizatora.
-O kurwa! W życiu czegoś takiego nie widziałem!-Otwarł szeroko oczy wręczając mi wygraną kwotę.-Pokonać go był w stanie tylko Jassem Byczysko! Pije za czterech, nie lęka się niczego, a panny mówią, że widziały jak na swoim kutasie wiadra dźwigał.-Zarechotał.
Przewróciłem oczyma.
-Nie wiem, czy chcę się dalej bić…-rzuciłem.
-Podwajam stawkę! Jak go pokonasz dostaniesz dwa razy więcej niż zaoferujesz! Będziesz mistrzem!-Przekonywał.
-Który to?-zapytałem, chcąc ocenić swoje szanse.
Mężczyzna wskazał mi ruchem głowy faceta, który jak dotąd stał w kącie paląc fajkę i obserwując bijatykę. Wielkolud o ogromnych barach, mordzie z blizną i szczecinowatych włosach.
-Dwa razy więcej, mówisz?-zapytałem, wiedząc, że porywam się na głęboką wodę.
-Tak! Masz to jak w banku. –Zapewnił.-To jak?
-Niech będzie.
-Byk! Kolega Cię wyzywa!-zawołał tamten.
Facet skończył palić, podciągnął gacie, splunął i podszedł do mnie.
-Z tą cipką? Przecież on nadaje się na dziwkę, a nie do walk…-mruknął niezadowolony.
-Dobry jest. Pokonał Niedźwiedzia-zapewnił.
Tamten przewrócił oczyma i skinął głową wchodząc w okręg utworzony przez dopingujących widzów.
-No to chodź!-rzucił.
-Zaczynajcie!-zawołał organizator.
Skupiłem się tylko na walce. Gdy zaatakował zrobiłem szybki unik. Wyskoczyłem do góry zadając mu dotkliwego kopniaka w bok. Wykonałem przewrót stając za jego plecami. Odwrócił się robiąc zamach ręką jak cepem. Dostałem boleśnie po brzuchu.
-Po ryju go!-wrzeszczała spora publiczność.
Cofnąłem się i zaatakowałem.
-Czekaj aż się uchyli!-zawołał ktoś.
Gdy ten zrobił unik kopnąłem go z półobrotu. Potrząsnął głową. Nim doszedł do siebie wyskoczyłem do góry i od góry uderzyłem go w czaszkę powalając na kolana do pozycji podpartej rękoma. Kopnąłem go w brzuch. Podniósł się ciężko i zaszarżował na mnie uderzając we mnie z bara i powalając na podłogę. Otwarłem szerzej oczy, gdy zobaczyłem jego nogę zmierzającą w kierunku mojej klatki piersiowej. Błyskawicznie przeturlałem się na bok i podniosłem. Ponownie z rozbiegu jak prawdziwy byk zaatakował mnie wystawiając szerokie ramiona. W ostatniej chwili wystawiłem rękę zdzielając w obmierzły pysk. Poleciał z nogami do przodu wcześniej grzmotnąwszy łbem o deski podłogi. Nie podniósł się.
Ze stoickim spokojem podszedłem do organizatora, który stał oniemiały słysząc okrzyki wiwatu zebranych.
-Moje pieniądze.-Wyciągnąłem dłoń po mieszek z pieniędzmi.
Wsadził mi w nią sakwę z dzwoniącymi o siebie monetami.
-Dziękuję…-rzuciłem i ruszyłem ku stołom.
Drogę zastąpił mi jakiś smukły, ale wyraźnie umięśniony mężczyzna w wieku około 30 lat. Blond włosy miał schludnie ułożone na głowie, a szaro-zielone oczy przewiercały się przez moją osobę na wylot.
-Dobry jesteś. Rzucam Ci wyzwanie. Zawalcz teraz ze mną-powiedział.
Zmierzyłem go wymownie wzrokiem.
-Mam dość. Nie mam siły walczyć dalej-odparłem wymijająco.
-Owszem, masz.-Starał się mi wmówić coś, co ja sam wiem najlepiej.
Milczałem.
-No. Nie bądź tchórzem. Podejmij tę rękawicę, a zapewniam, że zyskasz więcej niż tylko trochę złota…
-Tak? A niby co masz mi do zaoferowania?-zapytałem podejrzliwie.
-Wiem, kim jesteś, wiem kogo dziś rano zabiłeś, wiem jaka krew Tobie płynie. Nadajesz się do nas, ale najpierw udowodnij mi osobiście, że jesteś w stanie pokonać zwykłego członka…-Zniżył głos.-Oddziału Czarnych.-Uśmiechnął się lekko.
Oczy omal nie wyszły mi z orbit. On? Członkiem Tserren-Viijskiego Oddziału Czarnych? I skąd wiedział co zrobiłem? Nie było świadków!
-Skąd wiesz co zrobiłem dziś rano?-zapytałem.
-Moja mała, słodka tajemnica.-Uśmiechnął się czarująco.
-Dobra. Walczę. Mam tylko nadzieję, że mnie nie zabijesz. Przepukałbym jeszcze przed śmiercią parę panienek.
Blondyn zaśmiał się.
-Nie martw się. Ale nie tutaj… To nie będzie byle pojedynek na piąchy. Chodź.-Ruszył w kierunku wyjścia ze spyluny.
Niepewnie ruszyłem za nim. Przygotowałem cinquedeę, by w razie ataku mieć jakiekolwiek szanse. Chociaż… I tak z Czarnym nie mam szans. Wyszliśmy za miasto przechodząc przez wioskę.
-Gdzie idziesz?-zapytałem zdezorientowany.
-Zobaczysz…-Uśmiechnął się tajemniczo.
Lęk i niepokój ogarnął mój umysł, mimo to wizja zarobku i wstąpienia w szeregi najbardziej wpływowej organizacji Krajów Zjednoczonych była zbyt kusząca…
<cdn.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz