środa, 19 marca 2014

Od Tonili

Obudziłam się o świcie. Naciągnęłam na siebie ubrania, spakowałam torbę i wyszłam z mojego tymczasowego pokoju. Nie spotkałam po drodze Lichuna, tak więc meldując się u wartownika, stojącego przy wyjściu z bazy, opuściłam ich oddział. Skierowałam się do stajni, zwiedzając przy okazji miasto. Zachowywałam się swobodnie, mimo iż tutejsze zachowania, zwyczaje i nawyki przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Po zakurzonych, tłocznych ulicach snuły się przeróżne jednostki ludzkie. Środkiem, wśród tłumu od czasu do czasu przejeżdżali tutejsi szlachcice, zwani hevoth’ami, dosiadając koni, bądź siedząc w niedużych, eleganckich powozach. Ich stroje wyróżniały się wśród tłumu. Były to zwiewne szaty wykonane z drogich, barwnych materiałów. Na taliach mieli szerokie, materiałowe pasy, a na palcach, nadgarstkach i szyjach połyskiwały drogie klejnoty. Po bokach, na rynku i targowisku tłoczyły się tutejsze kobiety z rangi mieszczańskiej, oraz małżonki szlachciców, które kupowały nowe stroje, soczyste owoce, bądź bibeloty. Z tego co słyszałam hevothowie mogli posiadać kilka żon. Tragedia… Bokami ulicy snuli się niewolnicy w poszarzałych, brudnych łachmanach, z wygolonymi głowami i charakterystycznymi, metalowymi bransoletami na kostce u prawej nogi. Ich ciała były wychudzone, żebra dało się policzyć, a stawy wyglądały jak węzły na okrętowych linach. Bladzi, wystraszeni. Cienie ludzi… Przy rynsztokach siedzieli żebracy, kalecy, ślepcy. Błagali o pieniądze, bądź jedzenie, ale chyba nikomu (poza szlachtom) nie było tu wesoło.
Nie mogąc na to dłużej patrzeć pobiegłam śpiesznie do stajni i odebrałam Rosh’a. Droga powrotna była równie nieprzyjemna, męcząca i nużąca jak ostatnio. Nic lepiej, nic gorzej.
Po kilku dniach dotarłam wreszcie do Hornvill. Rosh wyglądał na wykończonego. Mimo iż sama padałam na pysk, to najpierw zajęłam się swoim wierzchowcem. Starannie go wyczyściłam, nalałam mu wody i dałam jeść. Ogier wyglądał na wdzięcznego. Po oporządzeniu konia powlekłam się do bazy. Ledwo żywa zwlekłam się po krętych schodach docierając do gabinetu Elegii. Zapukałam do drzwi i wsunęłam do środka nie czekając na odpowiedź. Zastałam Erica śpiącego na sofie. Jego głowa oparta była na ramieniu, kształtne usta były rozchylone, a pasma włosów wpadały mu na czoło. Podeszłam do niego dość cicho i przykucnęłam przy nim.
-Eric…-szepnęłam, szturchając go palcem w ramię.
Mężczyzna otwarł oczy i natychmiastowo zamknął usta. Zerwał się i spojrzał na mnie niezadowolony.
-Tonila… Nie umiesz pukać?-zapytał.
-Pukałam. Spałeś tak mocno, że nawet nie słyszałeś…-Wzruszyłam ramionami.
Westchnął cicho i potarł palcami oczy.
-Dobrze Cię znowu widzieć. Masz to?-zapytał.
Skinęłam głową, podając mu torbę z ziołami. Sprawdził jej zawartość uśmiechając się lekko.
-Świetnie. Jak Ci minęła podróż?
-Nigdy więcej mnie tam nie wysyłaj. Beznadzieja. Nienawidzę tego kraju-marudziłam.
-Nie dramatyzuj… Niektórzy są zachwyceni tamtejszą kulturą, klimatem, ludźmi…
-Ja niespecjalnie. Swoją drogą… dorwali jakąś Czarną. Wzięli ją na przesłuchanie.
-Słyszałem.-Zrobił kilka kroków przez pokój.-Ciekaw jestem co z tego wyniknie.
-Ja aktualnie nie. Jestem zmęczona. Należy mi się długi odpoczynek po tym syfie.-Skrzyżowałam ręce na piersi.
-Masz rację. Śpij dobrze.-Eric uśmiechnął się przyjaźnie.-Dziękuję!-dodał, gdy wychodziłam.
Cóż… Przeżycia w Korron-Thum nie należały do najprzyjemniejszych, ale zawsze jest to jakieś doświadczenie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz